Выбрать главу

Potem Alvin lepiej nad sobą panował w czasie lekcji, więc rzadziej dostawał trzcinką. W niedzielę jednak staczał najcięższe walki. W niedzielę siedział słuchając Throwera i na przemian miał ochotę tarzać się ze śmiechu albo wstać i zawołać: „To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem od dorosłego”. Miał nawet wrażenie, że tato nie zbiłby go za mocno, bo tato nie miał o pastorze najlepszej opinii. Ale mama… nigdy by mu nie wybaczyła bluźnierstwa w domu Pana.

Niedzielne poranki służyły chyba do tego, by dać grzesznikom posmak pierwszego dnia wieczności w piekle.

Mama pewnie nie pozwoli dzisiaj Bajarzowi opowiedzieć nawet króciutkiej historii, chyba że z Biblii. Ale Bajarz jakoś nigdy nie opowiadał historii z Biblii, więc Alvin Junior uznał, że nie ma na co liczyć.

Ze schodów dobiegło wołanie mamy.

— Alvinie Juniorze, co niedzielę guzdrzesz się po trzy godziny. Mam już tak dosyć czekania, że chyba gołego zagonię cię do kościoła.

— Nie jestem goły! — krzyknął Alvin. Ale że miał na sobie nocną koszulę, jego sytuacja była prawdopodobnie jeszcze gorsza, niż gdyby był nagi. Ściągnął flanelową koszulę, zawiesił na kołku i zaczął się ubierać najszybciej, jak tylko potrafił.

To zabawne. W każdy inny dzień wystarczyło sięgnąć tylko po ubranie i zawsze trafiał na to, czego potrzebował: koszula, spodnie, skarpety, buty. Zawsze były pod ręką. Ale w niedzielę rano miał wrażenie, że ubranie przed nim ucieka. Sięgał po koszulę, a trafiał na spodnie. Chciał wziąć pończochę, a chwytał but. I tak bez przerwy. Zupełnie jakby ubranie nie chciało się na niego włożyć równie mocno, jak on nie chciał mieć go na sobie.

Dlatego kiedy mama z hukiem otworzyła drzwi, nie było wyłączną winą Alvina, że nawet nie zdążył wciągnąć spodni.

— Spóźniłeś się na śniadanie! I ciągle jesteś półnagi. Jeśli myślisz, że z twojego powodu cała rodzina spóźni się do kościoła, to lepiej…

— Pomyśl o czymś innym — dokończył Alvin.

Przecież to nie jego wina, że zawsze powtarzała to samo. Ale zezłościła się. To co, miał udawać zaskoczenie, po raz dziewięćdziesiąty od lata słysząc te same słowa? Już się szykowała, żeby mu spuścić lanie, albo zawołać tatę, żeby to zrobił mocniej, gdy nagle w drzwiach stanął Bajarz. Przybył na ratunek.

— Pani Faith — powiedział. — Chętnie wyprawię go do kościoła, jeżeli tylko chcecie z pozostałymi wyjść wcześniej.

Mama natychmiast odwróciła głowę, by Bajarz nie spostrzegł, jak bardzo jest wściekła. Alvin od razu rzucił na nią ukojenie — prawą ręką, żeby nie zauważyła. Gdyby się zorientowała co robi, złamałaby mu rękę, a była to jedyna groźba, w którą Alvin naprawdę wierzył. Bez dotknięcia ukojenie nie działało zwykle za dobrze, ale teraz udało się całkiem nieźle, bo mama i tak próbowała przed Bajarzem wyglądać na spokojną.

— Nie chcę wam sprawiać kłopotu — powiedziała.

— To żaden kłopot, pani Faith — zapewnił Bajarz. — I tak niewiele robię, by wam odpłacić za gościnność.

— Niewiele! — rozdrażnienie już prawie całkiem zniknęło z jej głosu. — Mąż twierdzi, że wykonujecie pracę dwóch silnych mężczyzn. A kiedy opowiadacie maluchom historie, w domu jest tak spokojnie i cicho, jak nie było od… od zawsze. — Obejrzała się na Alvina, lecz teraz jej gniew był raczej udawany niż prawdziwy. — Będziesz robił, co Bajarz ci powie, i przyjdziesz szybko do kościoła?

— Tak, mamo. Jak najszybciej.

— Więc dobrze. Dziękuję wam, Bajarzu. Jeśli zmusicie to chłopaczysko do posłuszeństwa, dokonacie rzeczy, która nie udała się jeszcze nikomu od dnia, kiedy nauczył się mówić.

— Okropny z niego bachor — wtrąciła stojąca na korytarzu Mary.

— Zamknij buzię, Mary — rzuciła mama. — Bo wepchnę ci dolną wargę do nosa i przypnę, żeby już tak została.

Alvin odetchnął z ulgą. Kiedy mama zaczynała rzucać nierealne groźby, to nie była już zła. Mary zadarła nos i przedefilowała korytarzem, ale chłopiec się nią nie przejmował. Uśmiechnął się do Bajarza, a Bajarz też się uśmiechnął.

— Trudno ci się ubrać do kościoła, chłopcze? — zapytał.

— Wolałbym raczej okryć się słoniną i wejść w stado głodnych niedźwiedzi.

— Więcej ludzi przeżyło kościół niż spotkanie z niedźwiedziami. — Ale niedużo więcej.

Wkrótce był już ubrany. Namówił Bajarza, by poszli skrótem: przez las i wzgórze za domem, zamiast drogą dookoła. Na dworze było zimno, dość długo już nie padało, a na śnieg jeszcze się nie zanosiło, więc nie będzie błota i mama nawet się nie domyśli. A czego mama nie wie, to nie może Alvinowi zaszkodzić.

— Twój ojciec nie poszedł z mamą, Callym i dziewczętami — zauważył Bajarz.

— Nie chodzi do kościoła — wyjaśnił Alvin. — Mówi, że wielebny Thrower to dureń. Oczywiście wtedy, kiedy mama nie słyszy.

— Przypuszczam.

Stanęli na szczycie pagórka i ponad łąkami spojrzeli w stronę kościoła. Wzgórze, na którym się wznosił, skrywało miasteczko Vigor Kościół. Szron zaczynał dopiero topnieć na pożółkłej jesiennej trawie, więc budynek wydawał się najbielszym obiektem w świecie bieli. Błyszczał w słońcu jakby sam był słońcem. Alvin widział zajeżdżające wozy i konie wiązane do palików na łące. Gdyby się pospieszyli, zdążyliby pewnie przed pierwszym hymnem.

Ale Bajarz nie ruszał z miejsca. Usiadł na pniu i zaczął recytować wiersz. Alvin słuchał uważnie, gdyż wiersze Bajarza często miały w sobie prawdziwą moc.

O, jakże się zadziwilem Wchodząc do Ogrodu Miłości: Kaplicę zbudowano tam, gdzie niegdyś W zieleni igrałem beztroski.
Jej wrota mocno zamknięte. „Nie będziesz” wypisane na wrotach. Spojrzałem na Ogród, który zawsze Barwami tyloma migotał.
Tam, gdzie się niegdyś szło po kwiatach, Teraz ciężkie kamienie nad, grobami. Kapłani w czarnych szatach szli, by radość oplatać I tęsknotę moją cierniami.

Tak, Bajarz miał talent, to pewne. Kiedy mówił, cały świat zmieniał się przed oczami Alvina. Łąki i drzewa były jak krzyk wiosny: żywa żółć i zieleń z dziesiątkami tysięcy kwiatów. Zaś biała kaplica pośrodku nie błyszczała już, a przybrała barwę zwietrzałej, kredowej bieli starych kości.

— Radość oplatać i tęsknotę moją cierniami — powtórzył chłopiec. — Rozumiem, że nie poważacie religii.

— Oddycham religią — odparł Bajarz. — Pragnę wizji, poszukuję śladów boskiej ręki. Ale więcej znajduję śladów nieprzyjaciela. Trafiam na plamy lśniącego śluzu, które parzą, gdy ich dotykam. Bóg pozostaje na uboczu, Alu Juniorze, ale Szatan wśród ludzi nie musi obawiać się upadku.

— Thrower mówi, że kościół jest domem Boga.

Bajarz siedział nieruchomo i milczał. Wreszcie Alvin zapytał wprost.

— Widzieliście ślady diabła w tym kościele?

Al nauczył się już, że Bajarz nigdy nie kłamie. Ale kiedy wolał nie udzielać prawdziwej odpowiedzi, mówił wiersz. Teraz też tak zrobił.

Ty chora jesteś, różo! Robak, co w nocy leci Niewidzialny — w ciemności, W wichurze i zamieci,