Выбрать главу

— Szukał nazwy, która określałaby nas wszystkich.

— Właśnie. I tylko jedno mamy ze sobą wspólnego. Wszyscy żyjemy na jednym kontynencie. W Ameryce Północnej. Myślał, czy nie nazwać nas Północnoamerykanami, ale to było za długie. Zatem…

— Amerykanie.

— Ta nazwa określa rybaka na poszarpanym wybrzeżu Nowej Anglii i barona rządzącego swymi niewolnikami w południowo-zachodniej części Dryden. Wodza Mohawków w Irrakwie i holenderskiego kupca w Nowym Amsterdamie. Stary Ben wiedział, że kiedy ludzie zaczną się uważać za Amerykanów, stworzą naród. Nie skrawek jakiegoś wymęczonego, europejskiego kraju, ale jeden nowy naród na nowym lądzie. Zaczął więc używać tego słowa we wszystkich swoich pismach. Almanach Biednego Ryszarda pełen był opisów, jak to Amerykanie to i Amerykanie tamto. A Stary Ben pisał do wszystkich listy, tłumacząc na przykład, że konflikt o władzę nad jakimś terytorium jest problemem, który Amerykanie powinni wspólnie rozwiązać. Europejczycy nie mogą rozumieć, co jest potrzebne Amerykanom. Dlaczego Amerykanie mają ginąć w europejskich wojnach? Dlaczego Amerykanów mają wiązać europejskie precedensy sądowe? W ciągu pięciu lat od Nowej Anglii do Jacobii nie było chyba nikogo, kto nie uważałby się przynajmniej częściowo za Amerykanina.

— Przecież to tylko nazwa.

— Ale nazwa, którą się określamy. I na tym kontynencie dotyczy wszystkich, którzy zechcą ją przyjąć. Stary Ben włożył wiele ciężkiej pracy w to, by ta nazwa dotyczyła jak największej liczby ludzi. Nie pełnił żadnej funkcji, był tylko szefem poczty, a jednak w pojedynkę zmienił nazwę w naród. Król rządził Kawalerami na południu, a ludzie Lorda Protektora władali Nową Anglią na północy. Bill dostrzegał chaos, nadciągającą wojnę i Pensylwanię w samym jej środku. Chciał zapobiec tej wojnie i wykorzystał nazwę „Amerykanie”, by do niej nie dopuścić. Sprawił, że Nowa Anglia bała się urazić Pensylwanię, a Kawalerowie kłaniali się w pas, żeby uzyskać od Pensylwanii wsparcie. To Ben apelował o utworzenie Amerykańskiego Kongresu, który ustaliłby zasady handlu i wprowadził jednolite prawo.

— To było tylko sześć stanów — wtrącił Alvin.

— Stary Ben nie pozwolił podpisać Konwencji, dopóki Irrakwa nie zostanie dołączona jako siódmy stan z trwałymi granicami, gdzie Czerwoni sami będą sobą rządzić. Wielu było takich, co pragnęli narodu ludzi białych, ale Stary Ben nie chciał o tym słyszeć. Jedyną drogą osiągnięcia pokoju, twierdził, jest połączenie wszystkich Amerykanów jako równych sobie. Dlatego jego Konwencja nie dopuszcza do niewolnictwa ani nawet poddaństwa. Dlatego nie pozwala, by jedna religia była ważniejsza od innych. Dlatego zabrania rządowi zamykania gazet i krępowania wolnego słowa. Biali, Czarni i Czerwoni; papiści, purytanie i prezbiterianie; bogaci, biedni, żebracy i złodzieje — wszyscy żyjemy według tych samych praw. Jeden naród, stworzony z jednego słowa. — Amerykanie.

— Teraz rozumiesz, czemu uznał to za swe największe dzieło? — A dlaczego sama Konwencja nie jest ważniejsza?

— Konwencja to tylko słowa. Nazwa „Amerykanie” jest ideą, która te słowa stworzyła.

— Ale wciąż nie obejmuje Jankesów i Kawalerów. I nie zapobiegła wojnie, bo ludzie z Appalachów nadal walczą przeciwko królowi.

— Ależ ona obejmuje wszystkich tych ludzi, Alvinie. Pamiętasz historię George'a Washingtona w Shenandoah? Był wtedy lordem Potomac i prowadził największą armię króla Roberta przeciwko bandzie tych biednych obdartusów, która była wszystkim, co pozostało Benowi Arnoldowi. Nikt nie miał wątpliwości, że rankiem Kawalerowie lorda Potomac zdobędą mały fort i przypieczętują klęskę górskiej rebelii Toma Jeffersona. Ale lord Potomac walczył u boku tych górali w wojnach z Francuzami. A Tom Jefferson był jego przyjacielem z dawnych dni. Jego serce nie mogło znieść myśli o zbliżającej się bitwie. Kim był król Robert, że miało się dla niego polać tyle krwi? Rebelianci chcieli tylko dostać na własność swoją ziemię i żeby król nie oddawał ich pod władzę baronów, którzy wyciskaliby z nich podatki, a w końcu zmienili w niewolników równie pewnie, jak Czarnych w Koloniach Korony. Nie spał przez całą noc.

— Modlił się — podpowiedział Alvin.

— Tak twierdzi Thrower — odparł ostro Bajarz. — Ale nikt nie wie na pewno. Kiedy rankiem przemówił do żołnierzy, ani słowem nie wspomniał o modlitwie. Mówił za to o słowie, które stworzył Ben Franklin. Nocą napisał do króla list, w którym rezygnował z dowództwa i zrzekał się ziemi i tytułów. Nie podpisał go „lord Potomac”. Podpisał: „George Washington”. Rano wyszedł i stanął przez królewskimi żołnierzami w niebieskich płaszczach. Powiedział im, co uczynił. I jeszcze, że mogą wybierać, każdy z nich, czy będą posłuszni swym oficerom i ruszą do bitwy, czy wolą pomaszerować w obronie wielkiej Deklaracji Wolności Toma Jeffersona. Powiedział: „ Wybór należy do was, ale co do mnie…”

Alvin znał te słowa, jak każdy mężczyzna, kobieta i dziecko na całym kontynencie. Teraz lepiej rozumiał ich znaczenie. Wykrzyczał je głośno:

— „Mój amerykański miecz nie przeleje ani kropli amerykańskiej krwi!”.

— A kiedy większa część armii odeszła, spośród ludzi lojalnych wobec króla wybrał najstarszego oficera i polecił, by go aresztował. „Złamałem daną królowi przysięgę”, powiedział. „Zrobiłem to dla większego dobra, ale jednak złamałem i zapłacę za zdradę”. Zapłacił; zapłacił szyją rozrąbaną mieczem. Ale ilu ludzi poza królewskim dworem uważa go za zdrajcę?

— Ani jeden.

— A czy król potrafił od tamtego dnia wygrać choćby jedną bitwę przeciwko Appalachom?

— Ani jednej.

— Żaden z ludzi na polu bitwy w Shenandoah nie był obywatelem Stanów Zjednoczonych. Żaden nie uznawał Konwencji Amerykańskiej. A jednak kiedy Washington powiedział o amerykańskich mieczach i amerykańskiej krwi, zrozumieli, że to określenie odnosi się do nich. Powiedz mi, Alvinie Juniorze, czy stary Ben nie miał racji, kiedy uznał, że jedno słowo było najważniejszą rzeczą, jaką stworzył?

Alvin chciał odpowiedzieć, ale właśnie wtedy weszli na werandę. Zanim zdążyli dojść do drzwi, te otworzyły się nagle, a w progu stanęła mama. Patrzyła groźnie. Od razu poznał z jej miny, że wpadł w tarapaty. I wiedział dlaczego.

— Chciałem iść do kościoła, mamo!

— Wielu martwych chce iść do nieba — odparła. — I też tam nie trafiają.

— To moja wina, pani Faith — wtrącił Bajarz.

— Z całą pewnością nie wasza, Bajarzu.

— Zaczęliśmy rozmawiać, pani Faith, i chyba zaprzątnąłem uwagę chłopca.

— On się już urodził zaprzątnięty. — Mama nie odrywała wzroku od twarzy Alvina. — Ma to po ojcu. Jeśli się mu nie założy uzdy i siodła, i nie pojedzie na nim do kościoła, nigdy tam nie dotrze. A jeśli mu się nie przybije butów do podłogi, to po minucie już jest za drzwiami. Dziesięcioletni chłopiec, który nienawidzi Pana, to dla jego matki aż nadto wystarczający powód, by zapragnęła, żeby się nigdy nie urodził.

Jej słowa trafiły Alvina w samo serce.