Выбрать главу

— To straszna rzecz pragnąć czegoś takiego — rzekł Bajarz. Mówił bardzo cicho i wreszcie mama przeniosła wzrok na starca.

— Nie pragnę tego — powiedziała po chwili milczenia.

— Przepraszam, mamo — odezwał się Alvin Junior.

— Wejdź. Wyszłam z kościoła, żeby cię poszukać i teraz już nie zdążę wrócić przed końcem kazania.

— Rozmawialiśmy o tylu rzeczach, mamo. O moich snach, o Benie Franklinie, o…

— Teraz chcę słyszeć tylko jedno: jak śpiewasz hymn. Nie byłeś w kościele, więc będziesz siedział w kuchni i śpiewał hymny, a ja zabiorę się do szykowania obiadu.

I tak Alvin nie zobaczył zapisu Starego Bena w książce Bajarza. W każdym razie jeszcze przez wiele godzin. Mama kazała mu śpiewać i pracować aż do obiadu. A po obiedzie tato, duzi chłopcy i Bajarz zaczęli planować jutrzejszą wyprawę do granitowej góry po młyński kamień.

— Robię to dla was — oświadczył Bajarzowi tato. — Więc lepiej się z nami zabierzcie.

— Nigdy was nie prosiłem, żebyście przywieźli kamień.

— Od waszego przybycia nawet dzień nie minął, byście nie wspomnieli, jaka to szkoda, że taki piękny młyn służy za zwykłą stodołę, gdy ludzie w okolicy potrzebują dobrej mąki.

— O ile pamiętam, powiedziałem to tylko raz.

— No, może — zgodził się tato. — Ale ile razy was widzę, od razu myślę o kamieniu.

— Bo żałujecie, że nie było tego kamienia na miejscu, kiedyście mną cisnęli o ziemię.

— On wcale nie żałuje! — zaprotestował głośno Cally. — Bo wtedy już byście nie żyli.

Bajarz tylko się uśmiechnął, a po nim tato. I dalej rozmawiali. Potem żony przyprowadziły bratanków i bratanice na niedzielną kolację. Maluchy tyle razy kazały Bajarzowi śpiewać śmieszną piosenkę, że Alvin zacząłby chyba krzyczeć, gdyby jeszcze raz usłyszał chóralne „Ha ha hi”.

Dopiero po kolacji, kiedy dzieci poszły do domu, Bajarz przyniósł swoją książkę.

— Zastanawiałem się już, czy w ogóle macie ją zamiar otworzyć — powiedział tato.

— Czekałem na odpowiednią chwilę.

I Bajarz wytłumaczył, jak ludzie opisywali w książce swe najważniejsze dzieła.

— Mam nadzieję, że mnie nie każecie niczego zapisywać.

— Nie pozwoliłbym wam. Jeszcze nie. Nie opowiedzieliście mi historii waszego najważniejszego czynu. — Głos Bajarza przycichł. — A może tego najważniejszego jeszcze nie dokonaliście?

Tato wyglądał, jakby się trochę zezłościł, a może trochę przestraszył. W każdym razie wstał i podszedł bliżej.

— Pokażcie, co jest w tej książce. Co ludzie uważali za takie ważne.

— Och — zdziwił się Bajarz. — Umiecie czytać?

— Musicie wiedzieć, że jankeskie wykształcenie odebrałem w Massachusets, zanim jeszcze się ożeniłem i zostałem młynarzem w Zachodnim Hampshire. Długo przed moim przyjazdem tutaj. Może to i niewiele w porównaniu z londyńskim wykształceniem, ale nie napiszecie takiego słowa, którego bym nie przeczytał. Chyba że po łacinie.

Bajarz nie odpowiedział. Otworzył tylko książkę i tato przeczytał pierwsze zdanie.

— „Jedyną rzeczą, jaką naprawdę stworzyłem, są Amerykanie”. — Spojrzał ze zdziwieniem. — Kto to napisał?

— Stary Ben Franklin.

— O ile słyszałem, jedyny Amerykanin, jakiego stworzył, był z nieprawego łoża.

— Może Al Junior później wam to wytłumaczy.

Alvin przecisnął się przed nich, by popatrzeć na pismo Starego Bena. Niczym się nie różniło od pisma innych ludzi. Alvin był nieco rozczarowany, choć sam nie wiedział, czego się właściwie spodziewał. Czy litery powinny być złote? Jasne, że nie. Nie ma powodu, by słowa wielkiego człowieka wyglądały na papierze inaczej niż słowa głupca.

Mimo to nie potrafił stłumić uczucia zawodu zwyczajnością pisma. Wyciągnął rękę i przewrócił stronę, potem drugą, wreszcie zaczął przerzucać je szybko. Wszędzie to samo. Wyblakły atrament na pożółkłym papierze.

Z książki błysnęło światło i oślepiło go na moment.

— Nie baw się — powiedział tato. — Jeszcze wyrwiesz kartkę. Alvin obejrzał się na Bajarza.

— Co to za strona, która świeci? — zapytał. — Co jest na niej napisane?

— Świeci? — powtórzył Bajarz.

Wtedy Alvin już wiedział, że tylko on dostrzegł blask.

— Znajdź tę stronę — poprosił Bajarz.

— Podrze ją — ostrzegł tato.

— Będzie uważał — uspokoił go Bajarz.

Ale tato był wyraźnie zagniewany.

— Alvinie Juniorze, powiedziałem, żebyś zostawił tę książkę.

Alvin chciał posłuchać, ale poczuł na ramieniu dłoń Bajarza.

Starzec przemówił cichym głosem, ale chłopiec czuł, jak palce mężczyzny układają się w znak ochronny.

— Chłopak coś zobaczył. Chcę, żeby mi to odszukał.

Ku zdumieniu Alvina, tato ustąpił.

— Jeśli wam nie przeszkadza, że będziecie mieli książkę całą potarganą przez tego nieuważnego leniucha… — mruknął i zamilkł.

Alvin wziął książkę i zaczął ostrożnie przewracać kartki, jedną po drugiej. Wreszcie rozbłysło światło, które z początku go oślepiło, ale stopniowo przygasło. Jaśniało tylko jedno zdanie. Litery płonęły.

— Widzicie, jak się palą? — zapytał Alvin.

— Nie — odparł Bajarz. — Ale czuję dym. Dotknij słów, które płoną dla ciebie.

Alvin ostrożnie położył palec na początku zdania. Zdziwił się, gdyż ogień nie był gorący, chociaż rozgrzewał. Ogrzał go aż do kości.

Chłopiec zadrżał, gdy ciało opuściły ostatnie resztki jesiennego chłodu. Uśmiechnął się, tak jasne stało się jego wnętrze. Ale niemal w tej samej chwili płomień zgasł, wystygł i zniknął.

— Co tam jest napisane? — spytała mama.

Stała przy stole naprzeciw nich. Nie umiała za dobrze czytać, a w dodatku patrzyła na napis dołem do góry.

Bajarz przeczytał.

— „Narodził się Stwórca”.

— Nie było żadnego Stwórcy — zaprotestowała mama. — Od czasu tego, który wodę zmienił w wino.

— Może nie, ale ona tak napisała.

— Kto napisał?

— Taka mała dziewczynka. Mniej więcej pięć lat temu.

— A jaką historię przypomina to zdanie?

Bajarz pokręcił głową.

— Mówiliście przecież, że nie pozwalacie ludziom nic wpisywać, dopóki nie poznacie ich historii.

— Nie widziałem, kiedy to pisała. Zobaczyłem dopiero na następnym postoju.

— Więc skąd wiecie, że to ona? — zdziwił się Alvin.

— Na pewno ona. Nikt inny nie potrafiłby otworzyć uroku, który kładłem wtedy na książkę.

— I nie wiecie, co to znaczy? Nie możecie nawet wytłumaczyć, czemu widziałem płonące litery?

Bajarz znowu pokręcił głową.

— Była córką oberżysty, o ile dobrze pamiętam. Rzadko się odzywała, a kiedy już coś mówiła, to wyłącznie prawdę. Nie kłamała nigdy, nawet z uprzejmości. Uważali ją tam za jędzę. Ale, jak powiada przysłowie: Jeśli zawsze mówisz to, co myślisz, źli ludzie będą cię unikać. Czy coś w tym rodzaju.

— Jak miała na imię? — spytała mama.

Alvin spojrzał na nią zaskoczony. Przecież nie widziała ognistych liter, więc czemu była taka strasznie ciekawa, kto je napisał?

— Przykro mi — odparł Bajarz. — W tej chwili nie przypominam sobie jej imienia. A gdybym nawet pamiętał, nie powiedziałbym.

I nie zdradzę, czy wiem, gdzie mieszkała. Nie chcę, żeby ludzie jej szukali i męczyli pytaniami, na które może woli nie odpowiadać. Powiem tyle: ona była żagwią i patrzyła oczami prawdy. Jeśli napisała, że narodził się Stwórca, wierzę jej. Dlatego zostawiłem w książce te słowa.