Выбрать главу

Bajarz zaczął mówić. Cicho, ale wytrwale opowiadał, jak ciężko musi być ojcom, którzy z nadzieją patrzą na synów, a przecież nie wiedzą, kiedy spadnie śmierć i odbierze im dziecko. Wybrał właściwy temat, gdyż po chwili zaczął mówić Alvin Miller. Opowiedział, jak jego najstarszy syn, Vigor, zginął w Hatrack zaraz po przyjściu na świat Alvina Juniora. A potem opisał z tuzin przypadków, kiedy Al Junior cudem uniknął śmierci.

— Zawsze woda — stwierdził na koniec. — Nikt mi nie wierzy, ale to prawda. Zawsze woda jest przyczyną.

— Problem w tym — odparł Bajarz — czy woda jest zła i chce zabić dobrego chłopaka? Czy jest dobra i próbuje zniszczyć złą moc?

Takie pytanie doprowadziłoby niektórych ludzi do wściekłości, ale Bajarz już dawno przestał zgadywać, kiedy Alvin Miller wybuchnie gniewem. Tym razem nie wybuchł.

— Sam się zastanawiałem — wyznał. — Przyglądałem mu się uważnie. Oczywiście, chłopak ma talent, który sprawia, że ludzie go kochają. Nawet siostry. Znęca się nad nimi bezlitośnie od kiedy jest dość duży, żeby im napluć do talerza. Ale każda z nich zawsze znajdzie jakiś powód, żeby coś dla niego zrobić. Nie tylko na święta. Owszem, zaszyją mu czasem skarpety, wysmarują sadzą siedzenie w wygódce albo nawtykają szpilek do nocnej koszuli. Ale wszystkie oddałyby za niego życie.

— Pewni ludzie — rzekł Bajarz — mają dar zdobywania miłości, choć na nią nie zasługują.

— Też się tego bałem. Ale chłopak nie wie, że ma taki dar. Nie zmusza ludzi, żeby robili to, co chce. Pozwala mi się karać, kiedy nabroi. A przecież, gdyby tylko zechciał, mógłby mnie powstrzymać.

— Jak?

— Wie dobrze, że kiedy czasem na niego patrzę, widzę Vigora, mojego pierworodnego. Wtedy nie mógłbym go skrzywdzić, nawet dla jego dobra.

Może to prawda, pomyślał Bajarz. Ale z pewnością nie cała prawda.

Bajarz szturchnął ogień sprawdzając, czy kloc się zapalił. W chwilę później usłyszał opowieść, dla której tu przyszedł.

— Znam pewną historię — zaczął Miller. — Może się nada do waszej książki.

— Spróbujcie — zachęcił Bajarz.

— Ale nie mnie się przytrafiła.

— To musi być coś, co sami widzieliście. Słyszałem już najbardziej zwariowane historie, które ktoś słyszał od przyjaciela, ten od swojego przyjaciela i tak dalej.

— Widziałem na własne oczy. Trwa to już całe lata i nawet rozmawiałem z tym człowiekiem. To jeden ze Szwedów. Mieszka w dole rzeki i mówi po angielsku tak samo dobrze jak ja. Kiedy przyjechał mniej więcej rok po nas, pomagaliśmy mu stawiać chatę i stodołę. Już wtedy mu się przyglądałem. Widzicie, on ma chłopaka, takiego szwedzkiego blondasa. Wiecie, jacy oni są.

— Włosy prawie białe?

— Białe jak szron w porannym słońcu. I błyszczące. Piękny chłopak.

— Wyobrażam go sobie.

— No więc ten chłopak… tata naprawdę go kochał. Bardziej niż życie. Znacie tę biblijną opowieść o ojcu, co sprawił synowi długą szatę z rękawami?

— Słyszałem.

— On tak właśnie kochał dzieciaka. Ale widziałem raz, jak szli razem brzegiem rzeki. Ojciec jakby się potknął, wpadł na chłopca i popchnął go do wody. Mały złapał jakiś pień, a ja razem z ojcem wyciągnęliśmy go na brzeg. To straszna rzecz widzieć, że ojciec mógł zabić swojego ukochanego syna. Nie zrobiłby tego umyślnie, rozumiecie, ale chłopak nie byłby od tego bardziej żywy, ani ojciec mniej winny.

— Domyślam się, że ojciec nigdy by sobie nie darował.

— Pewnie, że nie. A jednak wkrótce potem, kiedy znowu go zobaczyłem, rąbał drzewo. Tak się zamachnął siekierą, że gdyby chłopak się nie potknął i nie upadł akurat wtedy, trafiłby go obuchem w głowę. Nie widziałem jeszcze, żeby kto przeżył coś takiego.

— Ani ja.

— Próbowałem pojąć, co się dzieje. O czym ten ojciec myśli. Poszedłem do niego któregoś dnia i mówię: Nels, musisz bardziej uważać. Jeśli będziesz tak wymachiwał siekierą, to kiedyś odrąbiesz chłopakowi głowę. A Nels mi na to: Panie Miller, to nie był przypadek. Tak zdębiałem, że chyba czknięcie niemowlaka by mnie przewróciło. Jak to nie był przypadek? A on tłumaczy: Nie wiecie nawet, jak mi ciężko. Wydaje mi się czasem, że może czarownica rzuciła na mnie klątwę albo diabeł mnie opętał. Pracuję sobie i myślę, jak bardzo kocham dzieciaka, aż nagle chcę go zabić. Pierwszy raz mnie naszło, kiedy był jeszcze całkiem mały. Stałem na schodach i trzymałem go na rękach, a to było jak głos w moich myślach. Mówił: Zrzuć go. I chciałem to zrobić, chociaż wiedziałem, że to najstraszniejszy uczynek na świecie. Bardzo chciałem go zrzucić, tak jak czasem chłopcy koniecznie chcą żuka rozgnieść kamieniem. Chciałem patrzeć, jak czaszka pęka mu na podłodze. Stłumiłem tę chęć, przełknąłem ją i trzymałem chłopca tak mocno, że prawie go udusiłem. Kiedy ułożyłem dziecko w kołysce, wiedziałem, że już więcej nie będę go wnosił po schodach. Ale przecież nie mogłem go tak zostawić. To był mój synek. Rósł mądry, dobry i piękny. Musiałem go kochać. Jeśli nie przychodziłem, płakał, że tatuś nie chce się z nim bawić. Ale kiedy byłem przy nim. wracały te pragnienia. Nie codziennie, ale wiele razy na dzień, czasem tak szybko, że robiłem to zanim zrozumiałem, co się dzieje. Jak wtedy, kiedy wrzuciłem go do rzeki. Źle stanąłem i potknąłem się, ale już kiedy stawiałem nogę wiedziałem, że trafię na korzeń, że się potknę i że go przewrócę. Wiedziałem, ale nie miałem czasu, by się zatrzymać. I wiem, że pewnego dnia się nie powstrzymam. To nie będzie umyślne, ale pewnego dnia, kiedy będę miał chłopaka pod ręką… pewnego dnia go zabiję. Miller podniósł dłoń, jakby chciał otrzeć łzy.

— Czy to nie dziwne? — zapytał. — Że człowieka męczą takie uczucia wobec własnego syna?

— Czy ten człowiek ma innych synów?

— Kilku. Dlaczego?

— Zastanawiałem się, czy nie odczuwa chęci, by ich także pozabijać.

— Nigdy, ani śladu. Spytałem go o to, prawdę mówiąc. Powiedział, że ani trochę.

— I co, panie Miller? Co mu poradziliście? Miller odetchnął głęboko kilka razy.

— Nie wiedziałem, co mu poradzić. Są sprawy za trudne, żeby mógł je zrozumieć ktoś taki jak ja. Na przykład to, że woda próbuje zabić mojego Alvina. Albo ten Szwed ze swoim synem. Być może rodzą się czasem dzieci, którym nie jest pisane dorosnąć. Nie sądzicie, Bajarzu?

— Myślę, że rodzą się dzieci tak ważne, że ktoś… jakaś moc… pragnie je zabić. Zawsze są jednak inne siły, może potężniejsze, które chcą, by dzieci żyły.

— Więc czemu te siły się nie ujawnią? Czemu jakaś potęga nie zstąpi z nieba i nie powie… nie zstąpi do tego biedaka ze Szwecji i nie powie: Nie lękaj się; twój syn jest bezpieczny, nawet przed tobą.

— Może te siły nie przemawiają głośno i nie używają słów. Może objawiają się tylko w tym, co czynią.

— Tylko jedna siła objawia się na tym świecie: siła, która zabija.

— Nie wiem, jak z tym małym Szwedem — stwierdził Bajarz. — Ale waszego syna ochrania chyba jakaś potężna moc. Z tego, co mówiliście, to przecież cud, że nie zginął już z dziesięć razy.

— To prawda.

— Myślę, że coś go strzeże.

— Nie dość czujnie.

— Woda nigdy go nie dostała, prawda? — Ale niewiele brakowało, Bajarzu.

— A co do syna tego Szweda, to wiem na pewno, że ktoś nad nim czuwa.

— Kto? — zdziwił się Miller.

— Jego własny ojciec.

— Ojciec jest jego wrogiem.