W rozsądnym świecie na pewno nic by się nie stało. Ale Bajarz wiedział już, że ten świat wcale nie jest rozsądny. Alvin Junior miał potężnego, niewidzialnego wroga, który nie przegapiłby takiej okazji.
Bajarz skoczył do przodu. Poczuł, jak drgnęła ziemia pod stopami, jak zapadł się ubity grunt. Niewiele, parę centymetrów, ale wewnętrzna krawędź kamienia obniżyła się właśnie o taki kawałek. W rezultacie szczyt wielkiego kręgu przesunął się ponad pół metra i to tak szybko, że nic już nie mogło go zahamować. Za chwilę młyński kamień runie na swoje miejsce na fundamencie, a Alvin Junior zostanie pod spodem, zmielony jak ziarno.
Bajarz krzyknął, złapał chłopca za ramię i szarpnął do tyłu. Dopiero wtedy Alvin zobaczył, co się dzieje. Bajarz miał dość siły, by odciągnąć go ponad metr, ale to nie wystarczało. Nogi chłopca wciąż leżały w cieniu kamienia, który opadał zbyt szybko, by można było coś jeszcze zrobić. Najwyżej patrzeć, jak miażdży te nogi. Bajarz wiedział, że takie obrażenia to śmierć. Tylko agonia trwa dłużej. Zawiódł.
Ale kiedy patrzył na morderczy upadek, dostrzegł w kamieniu pęknięcie, które w mgnieniu oka zmieniło się w szczelinę biegnącą przez cały krąg. Dwie połowy odskoczyły od siebie dokładnie tak daleko, by upaść, nie dotykając nawet nóg Alvina.
A kiedy Bajarz zobaczył padające przez tę szczelinę światło latarni, Alvin krzyknął:
— Nie!
Ktokolwiek inny pomyślałby, że chłopiec krzyczy, widząc nadchodzącą śmierć. Ale dla Bajarza, który leżał obok i przez szczelinę patrzył na oślepiającą jasność, ten krzyk oznaczał coś innego. Jak zwykle dzieci, Alvin nie dbał o niebezpieczeństwo. Krzyczał, by nie dopuścić do zniszczenia. Tyle się napracował, tyle się wszyscy namęczyli, żeby dowieźć kamień do domu. Nie mógł pozwolić, by pękł.
A ponieważ nie mógł na to pozwolić, nie zdarzyło się to. Połówki kamienia skoczyły do siebie jak igła skacze do magnesu i upadły złączone w całość.
Cień był większy niż rzeczywiste rozmiary kamienia. Ciężar nie zmiażdżył nóg Alvina. Lewa, ugięta noga znalazła się całkowicie poza krawędzią. Prawa jednak leżała w takiej pozycji, że kamień sięgnął pięć centymetrów poza goleń. Alvin cofał nogę, więc uderzenie pchnęło ją tym mocniej w stronę, w którą już się przesuwała. Kamień aż do kości zdarł skórę i mięśnie, ale nie przygniótł samej nogi. Pewnie nawet by się nie złamała, gdyby pod nią nie leżała w poprzek miotła. Przyciśnięte mocno kości pękły jak patyki. Ostre, białe końce przebiły skórę i znieruchomiały, ujmując kij niby szczęki imadła. Ale noga nie znalazła się pod kamieniem, a kości były złamane, nie zmiażdżone.
Powietrze dzwoniło od huku, od wrzasków oszołomionych mężczyzn i od przenikliwego krzyku chłopca, który jeszcze nigdy nie wydawał się taki mały i delikatny jak w tej chwili.
Zanim ktokolwiek zdążył podbiec, Bajarz przekonał się, że obie nogi Alvina spoczywają poza kamieniem. Chłopiec spróbował usiąść i spojrzeć na swoją ranę. Albo sam widok, albo ból wywołały wstrząs. Al zemdlał. Wtedy dotarł do nich ojciec. Nie stał najbliżej, ale biegł szybciej niż bracia. Bajarz chciał go pocieszyć. Sądził, że nic się nie stało, bo noga nie wyglądała na złamaną. Miller spróbował podnieść syna, ale kości nie pozwoliły. Chociaż nieprzytomny, chłopiec jęknął z bólu. Dopiero Measure zebrał siły, odciągnął nogę.
David trzymał już latarnię, więc kiedy Miller szedł z Alvinem na rękach, David biegł obok, oświetlając drogę. Measure i Calm chcieli pobiec za nimi, ale Bajarz ich zatrzymał.
— Tam są kobiety, David i wasz ojciec — powiedział. — Ktoś musi dopilnować spraw tutaj.
— Macie rację — przyznał Calm. — Tato nieprędko wróci do młyna.
Młodzi mężczyźni podważyli kamień drągami, a Bajarz wyciągnął kij miotły i liny, wciąż sięgające do otworu. Potem wszyscy trzej uprzątnęli z młyna cały sprzęt, odprowadzili konie do stajni i pochowali narzędzia. Dopiero wtedy Bajarz wszedł do domu. Alvin Junior spał na jego łóżku.
— Mam nadzieję, że wam to nie przeszkadza — zawołała niespokojnie Anna.
— Ależ skąd.
Cally i pozostałe dziewczynki sprzątały po kolacji. W pokoju, który był kiedyś pokojem Bajarza, siedzieli Faith i Miller. Mieli zaciśnięte wargi i twarze szare jak popiół. Alvin leżał nieruchomo z obandażowaną nogą w łupkach.
David stał przy drzwiach.
— Czyste złamanie — szepnął Bajarzowi. — Ale te rany… boimy się infekcji. Stracił całą skórę z przodu goleni. Nie wiem, czy taka naga kość może się kiedyś wygoić.
— Przyłożyliście skórę na miejsce? — zapytał Bajarz.
— To, co zostało, mama przycisnęła i przyszyła.
— To dobrze.
Faith uniosła głowę.
— Więc znacie się też na leczeniu, Bajarzu?
— Tyle, ile człowiek może się nauczyć próbując pomagać innym, którzy też prawie nic nie wiedzą.
— Jak to się stało? — Miller nie mógł uwierzyć. — Dlaczego teraz, po tylu wypadkach, z których wyszedł cało? — Spojrzał na Bajarza. — Zaczynałem już wierzyć, że chłopak ma obrońcę.
— Ma.
— Czyli obrońca zawiódł.
— Nie zawiódł. Kiedy spadał kamień, przez jedną chwilę widziałem jak pęka, żeby nie dotknąć Alvina.
— Jak kalenica — szepnęła Faith.
— Mnie też się tak wydawało — wtrącił David. — Ale kiedy kamień spadł w całości, pomyślałem, że widziałem coś, czego bym pragnął, ale czego nie było.
— Teraz nie jest pęknięty — zauważył Miller.
— Nie — przyznał Bajarz. — Ponieważ Alvin Junior mu na to nie pozwolił.
— Chcecie powiedzieć, że złączył go z powrotem? Żeby spadł i zgniótł mu nogę?
— Chcę powiedzieć, że wcale nie myślał o nodze — odparł Bajarz. — Tylko o kamieniu.
— Mój synek, mój dzielny synek — szepnęła matka, delikatnie gładząc bezwładne ramię.
Palce Alvina wyprostowały się pod jej naciskiem, potem ugięły znowu.
— Czy to możliwe? — zdziwił się David. — Kamień rozpadł się, a potem zrósł, wszystko to w jednej chwili?
— Musi być możliwe — odpowiedział Bajarz. — Ponieważ się wydarzyło.
Faith znowu pogładziła palce syna. Tym razem jednak wyprostowały się sztywno, zacisnęły w pięść i wyprostowały znowu.
— Obudził się — zauważył ojciec.
— Przyniosę mu trochę rumu — zaproponował David. — Żeby stłumić ból.
Armor powinien mieć rum w swoim składzie.
— Nie — wymamrotał Alvin.
— Chłopiec mówi, że nie — powtórzył Bajarz.
— Co on może wiedzieć, kiedy jest nieprzytomny z bólu?
— Jeśli tylko potrafi, powinien zachować przytomność umysłu. Przyklęknął przy łóżku, tuż obok Faith, więc bliżej twarzy chłopca.
— Słyszysz mnie, Alvinie?
Alvin jęknął. To musiało znaczyć: tak.
— Więc słuchaj uważnie. Twoja noga bardzo ucierpiała. Kości były złamane, ale złożyliśmy je i zrosną się bez kłopotu. Jednak kamień zdarł skórę, a chociaż matka przyszyła ci ją, to i tak może umrzeć, spowoduje gangrenę i zabije cię. Większość chirurgów ucięłaby nogę, żeby ratować ci życie.
Alvin zaczął rzucać głową na boki, próbując krzyczeć. Wydobył z siebie tylko jęk:
— Nie, nie, nie.
— Sprawiacie mu tylko większy ból — odezwała się gniewnie Faith. Bajarz spojrzał na Millera, szukając poparcia.
— Nie męczcie chłopaka.
— Jest takie przysłowie — rzekł Bajarz. — Jabłoń nie pyta buka, jak ma rosnąć, ani lew konia, jak chwytać zwierzynę.