Rozdział 12
Książka
Wrzucili do paleniska trzy grube kloce, więc kamienie w ścianie płonęły żarem, a powietrze w pokoju było całkiem suche. Alvin leżał nieruchomo. Ciężka od łupków i bandaży prawa noga jak kotwica trzymała w łóżku resztę ciała, lekkiego, unoszącego się, kołyszącego i rzucanego na boki. Miał zawroty głowy i lekkie mdłości.
Nie dostrzegał jednak ciężaru nogi ani zawrotów. Ból był jego wrogiem. Uderzenia i ukłucia odwracały uwagę od zadania, jakie postawił Bajarz: uleczyć się.
A jednak ból był także przyjacielem. Wzniósł dookoła mur i Alvin, właściwie nie zdawał sobie sprawy, że jest w domu, w pokoju, w łóżku. Świat zewnętrzny mógłby spłonąć na popiół, a on nawet by nie zauważył. Teraz badał jedynie świat wewnętrzny.
Bajarz nie wiedział, o czym mówi. To nie była kwestia tworzenia obrazów w umyśle. Noga się nie zagoi od udawania, że jest już zdrowa. Ale Bajarz podsunął właściwą ideę. Jeżeli Alvin potrafił wyczuć skałę, znaleźć jej silne i słabe punkty, nauczyć je, gdzie mają pękać, a gdzie trzymać mocno, to czemu nie miałby zrobić tego samego z własną skórą i kośćmi?
Problem w tym, że skóra i kości były strasznie skomplikowane. Skała jest wszędzie prawie taka sama, ale skóra zmieniała się z każdą warstwą i wcale niełatwo jest odgadnąć, jak to wszystko działa. Alvin leżał z zamkniętymi oczami i po raz pierwszy w życiu spoglądał we własne ciało. Z początku próbował podążać za bólem, ale niczego nie osiągnął. Dotarł do miejsca, gdzie wszystko było połamane, pocięte i pomieszane, aż w końcu nie wiedział, gdzie jest góra a gdzie dół. Po pewnym czasie spróbował czegoś innego. Wsłuchał się w bicie serca. Ból go rozpraszał, ale po chwili skoncentrował się na odgłosie tętna. Jeśli z zewnętrznego świata dobiegały jakieś hałasy, Alvin tego nie wiedział, ponieważ ból odciął wszelkie bodźce. A rytm pulsu odciął ból, przynajmniej w większej części.
Podążał szlakami krwi: wielkim, silnym strumieniem i małymi strumykami. Czasem gubił trop, czasem ukłucie w nodze przełamywało się i żądało, by je usłyszeć. Ale pomału znalazł drogę do zdrowej skóry i kości w lewej nodze. Struga krwi była tutaj słabsza, ale doprowadziła go do celu. Odszukał wszystkie warstwy podobne do łupiny cebuli. Zbadał ich porządek, zobaczył, jak powiązany jest mięsień i jak się łączą malutkie żyłki, jak rozciąga się skóra i jaka jest szczelna.
Dopiero wtedy poszukał szlaku do złamanej nogi. Przyszyta przez mamę łata skóry właściwie już obumarła i zaczynała gnić. Alvin Junior wiedział jednak, czego jej trzeba, jeśli choć cząstka ma przeżyć. Odnalazł zmiażdżone końce żył wokół rany i zaczął je pobudzać, by rosły — tak, jak kierował pęknięciami w skale. Ale skała była łatwa w porównaniu z tym tutaj; by powstało pęknięcie, musiała po prostu ustąpić, nic więcej. Żywe ciało wolniej spełniało jego życzenia, więc wkrótce zrezygnował ze wszystkich z wyjątkiem najsilniejszej arterii.
Zaczynał dostrzegać, jak tkanka wykorzystuje do budowy różne kawałki. Sporo z tego, co się tam działo, było zbyt małe, szybkie i złożone, by Alvin mógł to pojąć. Ale mógł skłonić swe ciało, by uwolniło wszystko, czego arteria potrzebowała do wzrostu. Potrafił wysłać to tam, gdzie należało. Po chwili arteria sięgnęła gnijącej tkanki. Musiał się trochę pomęczyć, ale w końcu odszukał koniec martwej tętnicy, połączył je razem i posłał do przyszytej skóry strumień krwi.
Za szybko i za dużo. Poczuł ciepło krwi, dziesiątkami szczelin wyciekającej z martwego ciała. Skóra nie mogła zatrzymać wszystkiego, co tam pompował. Wolniej, wolniej, wolniej. Podążał za krwią, sączącą się raczej niż płynącą. Znowu łączył naczynia, tętnice i żyły. Starał się — jak najdokładniej naśladować układ w zdrowej nodze.
Wreszcie skończył, chociaż tylko prowizorycznie. Mógł uruchomić normalny obieg. A kiedy popłynęła krew, wiele części przyszytej skóry wróciło do życia. Inne pozostały martwe. Alvin obmywał je krwią, ograniczał, rozbijał na składniki i elementy tak małe, że nie mógł ich już rozpoznać. Za to żywe części rozpoznawały je bez trudu, przechwytywały i zmuszały do pracy. Gdziekolwiek przeszedł Alvin, tam rosło żywe ciało.
Wreszcie był tak zmęczony ciężką pracą i myśleniem o małych rzeczach, że zasnął wbrew własnej woli.
— Nie chcę go budzić.
— Musisz go ruszyć, żeby zmienić bandaż.
— No, dobrze. Och, Alvinie, ostrożnie. Nie, ja to zrobię.
— Przecież robiłem już takie rzeczy.
— Ale przy krowach, Alvinie, nie przy małych chłopcach.
Alvin Junior poczuł ucisk na nodze. Coś ciągnęło za skórę. Nie bolało już tak jak wczoraj. Był za bardzo zmęczony, żeby otworzyć oczy. Albo choćby zamruczeć, dając znak, że już nie śpi i słyszy, co mówią.
— Wielkie nieba, Faith, musiał strasznie krwawić.
— Mamo, Mary powiedziała, że mam…
— Cicho bądź i uciekaj stąd, Cally! Nie widzisz, że mama martwi się o…
— Nie krzycz na niego, Alvinie. Ma dopiero siedem lat.
— Siedem lat wystarczy, żeby siedział cicho i nie przeszkadzał dorosłym, kiedy… popatrz tylko.
— Nie do wiary!
— Myślałem, że ropa będzie płynąć jak mleko z krowiego wymienia.
— Zupełnie czysto.
— I skóra odrasta. Zobacz. Twoje szwy chyba złapały.
— Nie liczyłam, że skóra zostanie żywa.
— Nawet nie widać kości.
— Pan nas pobłogosławił. Modliłam się całą noc, Alvinie, i spójrz tylko, czego Bóg dokonał.
— Powinnaś modlić się bardziej gorąco, żeby wyleczyć go do końca. Chłopak jest mi potrzebny w gospodarstwie.
— Nie bluźnij w mojej obecności, Alvinie Millerze.
— Kolki dostaję kiedy pomyślę, że Bóg zawsze się wśliźnie, by przypisać sobie zasługę. Może na Alvinie rany po prostu szybko się goją. Pomyślałaś o tym?
— Popatrz, te twoje herezje go zbudziły.
— Sprawdź, czy nie chce się napić.
— Dostanie pić, chce czy nie.
Alvinowi bardzo chciało się pić. Wyschło mu całe ciało, nie tylko usta. Musiał odzyskać to, co utracił we krwi. Przełknął jak najwięcej z przytkniętego do warg blaszanego kubka. Dużo pociekło mu na twarz i szyję, ale ledwie to zauważył. Liczyła się tylko woda, która spłynęła do żołądka.
Chciał sprawdzić, co się dzieje w ranie. Ale powrót był za trudny. Nie mógł się skoncentrować. Zrezygnował, zanim dotarł do połowy drogi.
Przebudził się znowu. Pomyślał, że znów jest noc albo ktoś zaciągnął zasłony. Nie mógł sprawdzić, ponieważ wysiłek otwarcia oczu okazał się zbyt duży. Powrócił ostry ból i coś może jeszcze gorszego: noga tak łaskotała, że z trudem hamował odruch drapania. Po chwili jednak znowu odnalazł ranę i znowu pomógł narastać warstwom ciała. Usypiając, pozostawił cienką, kompletną skórę. Pod spodem ciało nadal odnawiało poszarpane mięśnie i zrastały się kości. Ale nie będzie już strat krwi, nie będzie otwartej rany, która może spowodować zakażenie.
— Popatrzcie, Bajarzu. Widzieliście kiedyś coś podobnego?
— Skóra jak u niemowlęcia.
— Może zwariowałem, ale gdyby nie łupki, to chyba nie trzeba by obwiązywać tej nogi.