— Ani śladu rany. Macie rację, bandaż nie jest już potrzebny.
— Może żona miała rację. Może Bóg spojrzał na nas łaskawie i sprawił cud.
— Trudno przesądzać. Kiedy chłopak się zbudzi, może będzie mógł coś o tym opowiedzieć.
— Nie ma mowy. Przez cały czas nawet nie otworzył oczu.
— Jedno jest pewne, panie Miller. On już nie umrze. To więcej, niż można było wczoraj oczekiwać.
— Miałem już składać mu skrzynię do grobu. Tak było. Nie miałem nadziei. Spójrzcie tylko, jak zdrowo wygląda. Chcę wiedzieć, co go chroni. Albo kto.
— Cokolwiek by to było, panie Miller, chłopiec jest silniejszy. Warto o tym pomyśleć. Jego opiekun rozbił kamień, ale Al Junior złożył go z powrotem i ten opiekun nic nie mógł na to poradzić.
— Sądzicie, że wiedział, co robi?
— Musi mieć jakieś pojęcie o swojej mocy. Wiedział, co może zrobić z kamieniem.
— Powiem wam szczerze, że nigdy nie słyszałem o takim talencie. Opowiedziałem Faith, jak to było z kamieniem, jak obciągnął go nie dotykając nawet dłutem tylnej strony. A ona zaczęła czytać z Księgi Daniela i krzyczeć o spełnieniu proroctwa. Chciała tu przybiec i uprzedzić chłopaka o glinianych stopach. Czy to już nie przesada? Religia doprowadza je do obłędu. Jeszcze nie spotkałem kobiety, która nie byłaby obłąkana religią.
Otworzyły się drzwi.
— Wynoś się stąd! Taki jesteś tępy, Cally, że muszę ci powtarzać dwadzieścia razy? Gdzie jego matka? Nie potrafi dopilnować siedmioletniego chłopca, żeby nie właził…
— Nie złoście się na niego, Miller. Zresztą i tak już poszedł.
— Nie wiem, co się z nim dzieje. Jak tylko Al Junior zachorował, gdziekolwiek spojrzę, widzę Cally'ego. Jak grabarza, który liczy na zarobek.
— Może to dla niego niezwykłe. Że Alvin jest ranny.
— Przecież tyle razy Alvin był o włos od śmierci… — Ale nigdy nic mu się nie stało.
Cisza.
— Bajarzu.
— Tak, panie Miller?
— Byliście nam przyjacielem, często wbrew nam samym. Ale myślę, że ciągle jesteście wędrowcem.
— Jestem, panie Miller.
— Nie mówię po to, żeby was popędzać… Ale gdybyście mieli wkrótce wyruszyć i gdybyście szli mniej więcej na wschód, czy moglibyście zabrać list?
— Z przyjemnością. Bez opłaty od nadawcy ani adresata.
— To bardzo uprzejme z waszej strony. Myślałem o tym, co mi poradziliście. O tym, że chłopca trzeba odesłać dalej od niebezpieczeństwa. I zastanawiałem się, czy są gdzieś w świecie ludzie, którym mógłbym powierzyć dziecko. W Nowej Anglii nie zostawiliśmy żadnych krewnych, o których warto wspominać. Zresztą nie chciałbym, żeby chłopak został purytaninem żyjącym na krawędzi Piekła.
— Z radością tego słucham, panie Miller, bo też nie marzę o powrocie do Nowej Anglii.
— Gdybyście ruszyli szlakiem, którym przybyliśmy jadąc na zachód, prędzej czy później trafilibyście w pewne miejsce nad rzeką Hatrack, jakieś trzydzieści mil na północ od Hio, trochę poniżej Fortu Dekane. Stoi tam zajazd, w każdym razie stał, a na tyłach jest cmentarz i kamień z napisem „Vigor zginął, by ratować brata”.
— Chcecie, żebym zabrał chłopca?
— Nie, nie. Teraz, kiedy spadł śnieg, nigdzie go nie puszczę. Woda…
— Rozumiem.
— Żyje tam kowal. Pomyślałem, że może szuka terminatora. Alvin jest młody, ale silny jak na swój wiek. Chyba przydałby się w kuźni.
— Do terminu?
— Przecież nie oddam go w niewolę, prawda? A nie mam pieniędzy na szkoły.
— Wezmę list. Ale mam nadzieję, że pozwolicie mi zostać, aż się obudzi. Chciałem się pożegnać.
— Nie miałem zamiaru wysyłać was dziś w nocy. Ani jutro. Śnieg leży tak głęboko, że mógłby podusić króliki.
— Nie byłem pewien, czy zauważyliście, jaka jest pogoda.
— Zawsze zauważam, kiedy mam wodę pod nogami. — Gospodarz roześmiał się z goryczą. Potem wyszli obaj.
Alvin Junior leżał i zastanawiał się, dlaczego tato chce go gdzieś wysłać. Przez całe życie był grzeczny, w każdym razie starał się jak potrafił. Czy nie pomagał, kiedy tylko wiedział jak? Czy nie chodził do szkoły wielebnego Throwera, chociaż pastor uparł się, żeby doprowadzić go do szaleństwa albo całkiem ogłupić? A przede wszystkim, czy nie sprowadził z gór idealnego kamienia, nie pilnował go przez całą drogę i nie uczył, jak ma się przesuwać? Zaryzykował własną nogę, żeby ten kamień nie pękł. A teraz chcą go odesłać.
Terminator! U kowala! Nigdy w życiu nawet nie widział kowala. Do najbliższej kuźni były trzy dni jazdy i tato nigdy go nie zabierał. Zresztą nie zdarzyło się jeszcze, by Alvin oddalił się od domu dalej niż na milę.
Im dłużej o tym myślał, tym bardziej był zły. Tyle razy błagał mamę i tatę, żeby pozwolili mu iść samemu do lasu, a oni nie pozwalał; Zawsze ktoś musiał z nim chodzić, jakby był więźniem albo niewolnikiem, który chce uciec. Jeśli spóźnił się gdzieś o pięć minut, zaczynali go szukać. Nigdy nie był daleko; najdalsza podróż to te kilka wypraw do kamieniołomu. A teraz, kiedy tyle lat trzymali go zamkniętego jak świąteczną gęś, postanowili wysłać go na sam koniec świata.
Była to tak rażąca niesprawiedliwość, że łzy stanęły chłopcu w oczach, przecisnęły się przez powieki i pociekły po policzkach prosto do uszu. Wrażenie było tak zabawne, że aż się roześmiał.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał Cally.
Alvin nie słyszał, kiedy wszedł.
— Lepiej się czujesz? Krew ci już nigdzie nie leci, Al.
Cally dotknął jego policzka.
— Płaczesz, bo tak strasznie cię boli?
Alvin mógłby mu pewnie odpowiedzieć, ale miał wrażenie, że otwieranie ust okaże się zbyt trudne. Pokręcił więc tylko głową, wolno i delikatnie.
— Czy ty umrzesz, Alvinie? — zapytał Cally.
Znowu pokręcił głową.
— Aha.
Cally był tak rozczarowany, że Alvin trochę się zezłościł. Wystarczająco, żeby jednak otworzyć usta.
— Przykro mi — wychrypiał.
— To i tak niesprawiedliwie — oświadczył Cally. — Nie chciałem, żebyś umarł, ale oni wszyscy mówili, że nie przeżyjesz. A ja zacząłem myśleć, jakby było, gdyby to mną wszyscy się zajmowali. Przez cały czas wszyscy uważają tylko na ciebie, a kiedy ja się odezwę, od razu mówią: Wyjdź stąd, Cally, Zamknij buzię, Cally, Nikt cię nie pytał, Cally, Cally, czy nie powinieneś już leżeć w łóżku? Nie obchodzi ich co robię. Chyba że zacznę się bić akurat z tobą. Wtedy mówią: Cally, nie powinieneś się bić.
— Jak na mysz polną, to niezły z ciebie zapaśnik. — Alvin chciał to powiedzieć, ale nie był pewien, czy w ogóle poruszył wargami.
— Wiesz, co zrobiłem, kiedy miałem sześć lat? Wyszedłem i zgubiłem się w lesie. Szedłem i szedłem. Czasami zamykałem oczy i obracałem się parę razy, żeby na pewno nie wiedzieć gdzie jestem. Nie było mnie przynajmniej pół dnia. I czy ktoś zaczął mnie szukać? W końcu musiałem zawrócić i sam znaleźć drogę do domu. Nikt nie zapytał: Gdzie byłeś przez cały dzień, Cally? Mama powiedziała tylko: Masz ręce brudne jak tylna strona chorego konia. Idź się umyć.
Alvin zaśmiał się znowu, niemal bezgłośnie. Pierś zafalowała.
— Dla ciebie to śmieszne. Ciebie wszyscy pilnują.
Alvin bardzo się starał, by wydać z siebie jakiś głos.
— Chcesz, żeby mnie nie było?
Cally długo nie odpowiadał.
— Nie. Kto by się ze mną bawił? Tylko ci tępi kuzyni. Nie ma wśród nich ani jednego dobrego zapaśnika.