Выбрать главу

— Trzymałeś nóż, ale odrzuciłeś go.

— Nie chciałem tego!

— Słaby, słaby, słaby, słaby, słaby… — Za każdym powtórzeniem Przybysz przeciągał to słowo coraz bardziej, aż samo w sobie stało się pieśnią. Śpiewając, ruszył wokół kościoła. Nie biegał, ale chodził szybko, o wiele szybciej, niż potrafiłby człowiek. — Słaby, słaby…

Pędził tak prędko, że Thrower musiał kręcić się w kółko, by nie tracić go z oczu. Przybysz nie szedł już po podłodze. Przemykał po ścianach płynnie i szybko jak karaluch, potem jeszcze szybciej, aż stał się tylko rozmazaną plamą, a Thrower nie nadążał za nim spojrzeniem. Oparł się o ołtarz i zwrócony twarzą do pustych ławek patrzył, jak Przybysz przebiega raz za razem.

Stopniowo dostrzegał, że Przybysz zmienia kształt, wydłuża się jak smukła bestia, jaszczurka, aligator okryty lśniącą łuską i coraz dłuższy. Wreszcie ciało Przybysza obejmowało całą salę. Był jak ogromny wąż, chwytający zębami własny ogon.

Thrower pojął, że wobec tej cudownej istoty iskrzącej się wszystkimi kolorami, płonącej wewnętrznym ogniem i oddychającej światłem jest czymś nieskończenie małym. Wielbię cię! wykrzyknął w głębi serca. Ciebie tylko pragnę! Ucałuj mnie z miłością, bym poznał smak twej chwały!

Przybysz zatrzymał się nagle i ogromna paszcza podpłynęła do kapłana. Nie po to, by go pochłonąć, gdyż — Thrower wiedział to dobrze — niegodny był nawet pożarcia. Zrozumiał straszne położenie człowieka, jak pająk wiszącego na cieniutkiej nici nad otchłanią piekła. Bóg nie dawał mu spaść tylko dlatego, że nie był nawet wart zniszczenia. Bóg go nie nienawidził. Dla tak podłej istoty Bóg odczuwał tylko pogardę.

Thrower spojrzał w oczy Przybysza i ogarnęła go rozpacz. Nie dojrzał w nich miłości, przebaczenia, gniewu ani wzgardy. Te oczy były absolutnie puste. Łuski oślepiały, ciskając promienie światła wewnętrznego ognia. Ale ogień nie odbijał się w oczach. Oczy nie były nawet czarne. Po prostu nie było ich wcale; były straszliwą pustką, która drżała, która nie zatrzymywała się ani na chwilę. Thrower wiedział, że to właśnie jego odbicie, że jest niczym. Jego istnienie to tylko strata cennej przestrzeni. Powinien się unicestwić, zniszczyć, przywrócić chwałę, którą świat utracił w chwili, gdy urodził się Philadelphia Thrower.

Modlitwa Throwera przebudziła Armora. Leżał skulony przy piecyku Franklina. Może trochę za mocno napalił, ale musiał się rozgrzać. Zanim dotarł do kościoła, koszula zamarzła na lód. Nie szkodzi. Z nawiązką odda zużyte drewno.

Chciał od razu się odezwać i pokazać Throwerowi, ale potem usłyszał słowa modlitwy. Nie wiedział, co powinien zrobić. Pastor mówił o nożach i arteriach, i że powinien ciąć nieprzyjaciół Pana. Po chwili wszystko stało się jasne: Thrower nie poszedł do Millerów, by ratować chłopca. Poszedł, by go zabić! Co się tu dzieje, myślał Armor. Chrześcijański mąż bije żonę, chrześcijańska żona rzuca urok na męża, a chrześcijański kapłan planuje morderstwo i modli się o wybaczenie, gdyż nie popełnił zbrodni!

Nagle Thrower przerwał modlitwę. Mówił chrapliwie, a twarz miał tak czerwoną, aż Armor przestraszył się, że dostanie apopleksji. Ale nie; pastor podniósł głowę, jakby z kimś rozmawiał. Armor też zaczął nasłuchiwać. Usłyszał dźwięk podobny do głosu człowieka mówiącego cicho wśród ulewy, tak że nie można zrozumieć słów.

Wiem, co to jest, pomyślał Armor. Wielebny Thrower ma wizję. I rzeczywiście: kapłan mówił, niewyraźny głos odpowiadał, a potem Thrower zaczął kręcić się w kółko coraz szybciej, jakby oglądał coś na ścianach. Armor próbował to dostrzec, ale nie potrafił. Było jak cień przesłaniający słońce: nie widać ani cienia, ani słońca, tylko przez jedną chwilę robi się zimniej i ciemniej. Tyle widział Armor.

Potem to zniknęło. Armor dostrzegł migotanie w powietrzu, jakiś błysk tu i tam, jak wtedy, gdy szklana szyba odbija słoneczne promienie. Czy Thrower oglądał chwałę Pana, jak Mojżesz? Raczej nie, jeśli sądzić po jego twarzy. Armor nie widział jeszcze takiej twarzy. Tak mógłby wyglądać człowiek, który musi patrzeć, jak mordują mu dziecko.

Migotanie i błyski odpłynęły. W kościele zapadła cisza. Armor chciał podbiec do Throwera i zapytać: Co widziałeś? Jaką przeżyłeś wizję? Czy to było proroctwo?

Ale odniósł wrażenie, że kapłan nie ma nastroju do rozmów. Na twarzy pozostało pragnienie śmierci. Odwrócił się i odszedł wolno od ołtarza. Szedł między ławkami, czasem na którąś wpadał, nie patrząc ani nie dbając o to, gdzie idzie. Wreszcie stanął pod oknem i spojrzał w szybę. Armor wiedział, że niczego w niej nie widzi. Stoi po prostu z otwartymi oczami i wygląda jak sama śmierć.

Wielebny Thrower podniósł prawą rękę, rozprostował palce i położył dłoń na szybie. Nacisnął. Naciskał i pchał tak mocno, że Armor widział, jak wygina się szkło.

— Przestańcie! — krzyknął. — Pokaleczycie się!

Thrower nie dał znaku, że coś usłyszał. Naciskał dalej. Armor uszył ku niemu. Musi go powstrzymać, zanim pokaleczy sobie rękę. Szkło pękło z trzaskiem, a ręka Throwera aż po ramię zagłębiła się w otworze. Pastor uśmiechnął się. Cofnął nieco rękę, po czym zaczął ją przesuwać po ramie, nabijając na odłamki szkła tkwiące jeszcze w warstwie kitu.

Armor próbował go odciągnąć, ale kapłan zaskoczył go swoją siłą. Wreszcie kupiec musiał się rozpędzić i przewrócić szaleńca na podłogę. Chwycił za rękę, z której lała się krew. Thrower próbował się wyrwać i Armor nie miał wyboru. Po raz pierwszy od dnia, gdy stał się chrześcijaninem, zacisnął dłoń w pięść i uderzył kapłana w podbródek. Thrower huknął głową o podłogę i stracił przytomność.

Muszę zatamować krwotok, pomyślał Armor. Ale najpierw trzeba wyjąć szkło z rany. Niektóre większe kawałki wbiły się płytko i mógł je zwyczajnie strzepnąć. Ale inne, niektóre całkiem małe, siedziały głęboko. Tylko krawędzie wystawały z rany, a te były śliskie od krwi i trudno było je złapać. W końcu jednak wyciągnął wszystkie, które znalazł. Na szczęście nigdzie krew nie tryskała silną strugą, więc nie została rozcięta żadna z głównych żył.

Armor ściągnął koszulę. Choć był do pasa nagi, prawie nie odczuwał podmuchu zimna z wybitego okna. Podarł koszulę na pasy, opatrzył rany i zatamował krwotok. Potem usiadł i czekał, aż Thrower odzyska przytomność.

Thrower ze zdumieniem stwierdził, że wciąż żyje. Przykryty płaszczem, leżał na wznak na twardej podłodze. Głowa go bolała. Ręka dokuczała jeszcze bardziej. Pamiętał, że starał się rozciąć ją o szybę i wiedział, że powinien spróbować jeszcze raz. Ale nie potrafił przywołać tego pragnienia śmierci, jakie odczuwał poprzednio. Nawet wspominając Przybysza w postaci wielkiej jaszczurki, wspominając te puste oczy, Thrower nie mógł sobie przypomnieć, co wtedy czuł. Wiedział tylko, że było to najgorsze z możliwych uczuć.

Rękę miał zabandażowaną. Kto go opatrzył?

Usłyszał chlupot wody. Potem klapnięcia mokrej szmaty o drewno. W zimowym zmierzchu dostrzegł jakąś postać zmywającą ścianę. Jedna z ram w oknie została zakryta kawałkiem deski.

— Kto to? — zapytał Thrower. — Kim jesteś?

— To ja.

— Armor-of-God?

— Zmywam ściany. To kościół, nie rzeźnia.

Oczywiście, wszystko przecież zachlapał krwią.

— Przepraszam.

— Chętnie posprzątam — zapewnił Armor. — Mam nadzieję, że wydostałem z waszej ręki wszystkie kawałki szkła.

— Jesteście nadzy.

— Wasze ramię nosi teraz moją koszulę.