W owej chwili zachwycenia lotem gila, Bajarz wiedział z całą pewnością, choć nie mógłby powiedzieć skąd, że minie jeszcze sporo czasu, zanim Niszczyciel pozwoli młodemu Alvinowi dotrzeć do tego miejsca. A kiedy przybędzie, porazi miejscowych jak Bajarza ten gil, obecny poza właściwym sobie czasem. Uznają go za rzecz tak naturalną, jak lot ptaka, nie wiedząc, jakim cudem natury jest każda minuta w powietrzu.
Bajarz otrząsnął się. Chwila wizji minęła.
— Więc umowa stoi. Napiszę do nich, żeby przysłali chłopca.
— Czekam na niego pierwszego kwietnia. Nie później!
— Nie spodziewacie się chyba, że chłopak zapanuje nad pogodą. Lepiej nie bądźcie tacy twardzi co do daty.
Kowal burknął coś i machnął ręką. Ogólnie rzecz biorąc, udane spotkanie. Bajarz czuł się lekko, wypełniwszy zlecone sobie zadanie. Nietrudno będzie posłać list jakimś wozem jadącym na zachód. Każdego tygodnia przez miasteczko Hatrack przejeżdżało kilka taborów.
Wiele czasu minęło od jego poprzedniej wizyty, ale wciąż pamiętał drogę z kuźni do gospody. Była często używana i niedługa. Gospoda była większa niż poprzednio, a kawałek dalej wyrosło kilka warsztatów: krawiec, rymarz, szewc. Usługi potrzebne ludziom w podróży.
Ledwie stanął na werandzie, gdy otworzyły się drzwi i szeroko rozkładając ramiona wybiegła Stara Peg Guester.
— Ach, Bajarzu, to już tak długo! Wejdź, na co czekasz!
— Miło cię znowu widzieć, Peg.
Horacy Guester huknął do niego zza baru w głównej sali, gdzie obsługiwał kilku spragnionych gości.
— Tego tylko było nam trzeba! Jeszcze jeden niepijący!
— Dobre wieści, Horacy! — odparł wesoło Bajarz. — Zrezygnowałem też z herbaty.
— To co teraz pijasz? Wodę?
— Wodę i krew tłustych staruchów.
Horacy zamachał rękami.
— Trzymaj tego człowieka z daleka ode mnie, Peg! Słyszysz? Stara Peg pomagała Bajarzowi zdejmować kolejne warstwy ubrania.
— Niech ci się przyjrzę. — Zmierzyła go wzrokiem. — Nie masz na kościach nawet tyle mięsa, żeby zrobić gulasz.
— Niedźwiedzie i pantery omijają mnie nocą, szukając tłuściejszych kąsków.
— Chodź, poopowiadasz mi, a ja tymczasem przygotuję kolację dla całego towarzystwa.
Nastąpiły opowieści i ploteczki, zwłaszcza kiedy Dziadunio zszedł na pomoc. Tracił już siły, ale wciąż rządził kuchnią, z korzyścią dla wszystkich, którzy się tu stołowali. Stara Peg chciała jak najlepiej i starała się, ale nie każdy ma talent do gotowania. Zresztą, Bajarz nie przyszedł tu jeść ani rozmawiać. Po chwili zrozumiał, że musi zapytać wprost.
— Gdzie twoja córka?
Zdziwił się trochę, bo Stara Peg zesztywniała.
— Nie jest już małą dziewczynką — stwierdziła zimno i z niechęcią, — Ma własny rozum i pilnuje, żeby każdy się o tym dowiedział.
A tobie wcale się to nie podoba, pomyślał Bajarz. Ale miał do córki sprawę ważniejszą niż rodzinne sprzeczki.
— Czy wciąż jest…
— Żagwią? Tak; spełnia swoje obowiązki, ale to żadna przyjemność dla ludzi, którzy do niej przychodzą. Złośliwa i zimna. Znana z ostrego języka. — Twarz Starej Peg złagodniała. — A miała kiedyś takie miękkie serduszko.
— Nie znam przypadku, by miękkie serce stwardniało — stwierdził Bajarz. — Przynajmniej bez ważnego powodu.
— Nie wiem, czy miała powody, ale jej serce okryło się skorupą jak woda w wiadrze podczas zimowej nocy.
Bajarz powstrzymał swój język i nie prawił kazań. Nie powiedział, że jeśli rozbija się lód, woda po chwili zamarza znowu, ale jeśli wnieść wiadro do domu, woda ogrzeje się i stopnieje. Nie warto się wtrącać do rodzinnych kłótni. Znał ludzi, więc ten spór uznał za rzecz tak naturalną, jak chłodne wiatry i krótkie dni jesienią, jak huk gromu następujący po błyskawicy. Rzadko panuje zgoda między rodzicami a prawie dorosłym dzieckiem.
— Muszę z nią porozmawiać. Zaryzykuję odgryzienie głowy.
Znalazł ją w gabinecie lekarza, doktora Whitleya. Sprawdzała rachunki.
— Nie wiedziałem, że zostałaś księgową — zażartował.
— A ja nie wiedziałam, że potrzebujecie leczenia. A może przyszliście obejrzeć cud: dziewczynę, która potrafi liczyć?
Rzeczywiście, złośliwa. Bajarz rozumiał, czemu taki dowcip peszy ludzi, którzy oczekują, by młoda dama spuszczała oczy, odzywała się cichym głosem i tylko z rzadka podnosiła wzrok, spoglądając spod opuszczonych powiek. Peggy nie miała żadnej z cech młodej damy. Patrzyła Bajarzowi prosto w oczy.
— Nie przyszedłem się leczyć — odparł. — Ani pytać o przyszłość. Ani nawet po to, żeby podsumować rachunki.
W tym rzecz. Kiedy, zamiast się rozgniewać, odpowiedział jej wprost, posłała mu uśmiech zdolny oczarować nawet kurzajki ropuchy.
— Nie przypominam sobie, żebyście mieli wiele do sumowania czy odejmowania — stwierdziła. — Zero plus zero to i tak tylko zero.
— Wszystko pomyliłaś, Peggy — upomniał ją Bajarz. — Mam cały świat, tylko ludzie spóźniają się z płatnościami.
Uśmiechnęła się znowu i odsunęła książkę obrachunkową doktora.
— Raz w miesiącu zajmuję się jego rachunkami, a on przywozi mi książki z Dekane.
Opowiedziała mu o lekturach i Bajarz zrozumiał, że tęskni do miejsc leżących daleko od Hatrack. Pojął także, że jako żagiew zbyt dobrze zna ludzi z okolicy. I sądzi, że daleko stąd znajdzie innych, z duszami czystymi jak klejnoty. Z duszami, które nie sprawią zawodu dziewczynie, potrafiącej zajrzeć prosto do ludzkich serc.
Jest młoda, to wszystko. Za kilka lat nauczy się kochać dobro, jakie znajdzie, i wybaczać całą resztę.
Zjawił się doktor i porozmawiali trochę. Dopiero późnym popołudniem Bajarz znowu został z Peggy sam i mógł ją zapytać o to, co było celem wizyty.
— Jak daleko potrafisz widzieć, Peggy?
Nieufność przesłoniła jej oczy niby gruba, pluszowa kotara.
— Nie pytacie chyba, czy muszę nosić okulary — odparła.
— Myślałem o dziewczynce, która zapisała w mojej książce „Narodził się Stwórca”. I myślałem, czy od czasu do czasu patrzy na tego stwórcę i sprawdza, jak mu się wiedzie.
Odwróciła głowę i ponad zasłoną spojrzała w okno. Słońce opadło nisko i niebo było szare, lecz jej twarz jaśniała blaskiem. Bajarz wiedział to dokładnie. Nie zawsze trzeba być żagwią, by zajrzeć do czyjegoś serca.
— Zastanawiam się, czy ta żagiew nie dostrzegła kiedyś spadającej kalenicy — powiedział Bajarz.
— Może — odparła.
— Albo młyńskiego kamienia.
— Też możliwe.
— I nie wiem, czy nie zna jakiegoś sposobu, żeby tę kalenicę rozciąć na dwie części i skruszyć skałę tak, że pewien stary bajarz widział przez kamień światło latarni.
Łzy błysnęły jej w oczach, ale nie tak, jakby miała się rozpłakać; raczej jakby patrzyła prosto w słońce.
— Strzęp jego porodowego czepka potarty o ziemię pozwala użyć własnej mocy chłopca i sprawić kilka prostych cudów — szepnęła.
— Ale teraz on poznał już swój talent i odwrócił to, co dla niego uczyniłaś.
Przytaknęła.
Musisz być bardzo samotna, pilnując go z daleka.
Pokręciła głową.
— Wcale nie. Bez przerwy mam jakieś towarzystwo. — Uśmiechnęła się blado. — To niemal ulga spędzić chwilę z chłopcem, który niczego ode mnie nie chce, bo nie wie nawet, że istnieję.