— Nie obraźcie się — powiedział bardzo łagodnie. — Ale to gadanie wariata.
Alvin strząsnął jego rękę.
— Burza i rzeka chciały nas zabić.
— Tato — wtrącił David. — Jesteś zmęczony i załamany. Lepiej nic nie mów, dopóki nie dotrzemy do zajazdu i nie sprawdzimy, co z mamą.
— Dziecko będzie chłopcem — oświadczył Alvin. — Zobaczysz. Byłby siódmym synem siódmego syna.
To od razu zwróciło ich uwagę, tego kowala i pozostałych także. Każdy wiedział, że siódmy syn posiada pewne dary, ale siódmy syn siódmego syna to najniezwyklejsze urodziny, jakie można sobie wyobrazić.
— To zmienia postać rzeczy — przyznał kowal. — Urodziłby się różdżkarzem, a tego woda nie cierpi.
Inni zgodnie pokiwali głowami.
— Woda osiągnęła, co chciała. Osiągnęła i zwyciężyła. Gdyby zdołała, zabiłaby Faith i dziecko. A że nie potrafiła, to cóż, zabiła mojego chłopaka, Vigora. I teraz, kiedy przyjdzie dziecko, będzie szóstym synem, bo mam tylko pięciu żywych.
— Niektórzy mówią, że to żadna różnica, czy pierwszych sześciu żyje czy nie.
Alvin milczał, ale wiedział, że różnica jest ogromna. Miał nadzieję, że ten syn będzie cudownym dzieckiem, ale rzeka już zadbała, by tak się nie stało. Kiedy woda nie powstrzyma cię w jeden sposób, na pewno spróbuje innego. Nie powinien był liczyć na cud. Zbyt wysoką cenę musiał zapłacić. Przez całą drogę miał przed oczami Vigora pochwyconego w korzenie drzewa; wirował w nurcie jak liść pochwycony wiatrem, a krew płynęła mu z ust, by zaspokoić mordercze pragnienie Hatrack.
Rozdział 5
Czepek
Mała Peggy stała przy oknie i obserwowała burzę. Widziała wszystkie te płomienie serc, zwłaszcza jeden, jasny jak słońce. Ale otaczała je ciemność. Nie, nawet nie ciemność — pustka, jakby Bóg nie dokończył stwarzania tej części Wszechświata. Pustka wirowała wokół światełek, próbując oderwać je od siebie, rozrzucić i pochłonąć. Mała Peggy rozumiała, czym jest ta pustka. Kiedy widziała gorące, żółte płomienie serc, dostrzegała też inne kolory. Głęboki, ciemny pomarańcz ziemi. Wyblakłą szarość powietrza. I bezdenną, czarną nicość wody. To woda ich teraz atakowała. Rzeka… ale mała Peggy nie pamiętała jej tak czarnej, tak potężnej i strasznej. Płomienie serc były maleńkimi światełkami wśród nocy.
— Co widzisz, moje dziecko? — zapytał dziadunio.
— Rzeka ich porwie.
— Mam nadzieję, że nie. Mała Peggy zaczęła płakać.
— Sama widzisz — westchnął dziadunio. — Nie zawsze jest tak wspaniale, kiedy się widzi daleko. Prawda?
Pokręciła głową.
— Ale może nie będzie tak źle jak myślisz.
Właśnie w tej chwili zobaczyła, jak jeden płomyk serca odrywa się od pozostałych i spada w ciemność.
— Oj! — krzyknęła i wyciągnęła rękę, jak gdyby mogła pochwycić światło i przesunąć je z powrotem. Ale nie mogła, oczywiście. Widziała daleko i wyraźnie, ale nie potrafiła tam sięgnąć.
— Są straceni? — chciał wiedzieć dziadunio.
— Jeden — szepnęła mała Peggy.
— Czy Makepeace i reszta już dotarli?
— Właśnie teraz — odparła. — Lina nie pękła. Są już bezpieczni. Dziadunio nie pytał, skąd wie, ani co zobaczyła. Poklepał ją tylko po ramieniu.
— Są bezpieczni, ponieważ o tym powiedziałaś. Pamiętaj, Margaret. Jeden zginął, ale gdybyś ich nie zobaczyła i nie wysłała pomocy, mogliby zginąć wszyscy.
Potrząsnęła głową.
— Powinnam wcześniej posłać pomoc, dziaduniu. Ale zasnęłam.
— I czujesz się winna?
— Powinnam pozwolić Krwawej Mary, żeby mnie podziobała. Tatuś by się nie rozzłościł, więc nie poszłabym do źródlanej szopy, więc bym nie zasnęła, więc wysłałabym pomoc na czas…
— Wszyscy możemy tworzyć takie łańcuszki pretensji. To bez sensu.
Ale wiedziała, że to ma sens. Nie winisz ślepca, jeśli cię nie ostrzeże, że zaraz nadepniesz na węża. Ale masz pretensje, jeśli nie uprzedzi cię nawet słówkiem ktoś o zdrowych oczach. Mała Peggy znała swoje obowiązki od pierwszej chwili, gdy zrozumiała, że widzi coś, czego inni nie potrafią dostrzec. Bóg dał jej wyjątkowe oczy, więc powinna patrzeć i ostrzegać. Inaczej diabeł porwie jej duszę. Diabeł albo głębokie, czarne morze.
— Bez sensu — powtórzył dziadunio i nagle podskoczył, jakby ktoś ukłuł go wyciorem. — Źródlana szopa! — zawołał. — Naturalnie. — Przyciągnął dziewczynkę do siebie. — Posłuchaj mnie, mała Peggy. Prawda jest taka, że nie było w tym twojej winy. Ta sama woda płynie w Hatrack i w strumyku źródlanej szopy. To jest ta sama woda, na całym świecie. Ta sama, która chciała ich zabić. Wiedziała, że możesz ich ostrzec i wysłać pomoc. Więc śpiewała dla ciebie i posłała w sen.
Owszem, to brzmiało dość rozsądnie.
— Jak to możliwe, dziaduniu?
— To tkwi w naturze wody. Cały Wszechświat stworzony jest tylko z czterech rodzajów materii, a każdy rodzaj chce zwyciężyć pozostałe.
Peggy pomyślała o kolorach, które widziała, gdy patrzyła na płomienie serc. I nim jeszcze dziadunio je wymienił, wiedziała, co to za cztery rodzaje materii.
— Ogień czyni rzeczy gorącymi i jasnymi. I spala je. Powietrze czyni rzeczy chłodnymi i wkrada się wszędzie. Ziemia czyni je pewnymi i silnymi, by mogły trwać. Ale woda je porywa; pada z nieba i zabiera wszystko co pochwyci, zabiera i niesie w dół, do morza. Gdyby zwyciężyła woda, cały świat stałby się gładki: jeden wielki ocean i nic poza zasięgiem wody. Wszystko martwe i gładkie. Dlatego usnęłaś. Woda chce porwać tych obcych, kimkolwiek są; porwać ich i zabić. To cud, że w ogóle się zbudziłaś.
— Zbudził mnie młot kowala — wyjaśniła mała Peggy.
— Właśnie! Kowal pracuje z żelazem, czyli najtwardszą ziemią, w ognistym podmuchu powietrza z miechów, z ogniem tak gorącym, że wypala trawę wokół paleniska. Woda nie mogła go dosięgnąć ani uciszyć.
Mała Peggy z trudem mogła w to uwierzyć, ale tak musiało być. Kowal wyrwał ją z wodnego snu. Kowal jej pomógł. To śmieszne, ale w owej chwili był jej przyjacielem.
Na ganku rozległy się jakieś wołania, ktoś otworzył i zamknął drzwi.
— Przyjechali już — stwierdził dziadunio.
Mała Peggy zobaczyła na dole płomienie serc i odszukała ten jeden, z najmocniejszym lękiem i cierpieniem.
— To ich mama — oświadczyła. — Będzie rodzić.
— Popatrz, jakie to szczęście. Stracili jednego, a już nadchodzi drugi, by śmierć zastąpić życiem. — Dziadunio poczłapał do drzwi, by pomóc na dole.
Mała Peggy stała nieruchomo, wpatrując się w to, co zobaczyła w oddali. Zagubiony płomyk wcale nie zgasł; była tego pewna. Widziała, jak jarzy się blaskiem, mimo wysiłków ciemności, próbującej go pochłonąć.
Wypadła z pokoju, wyprzedziła dziadunia i zbiegła po schodach.
Kiedy wbiegła do dużej sali, mama chwyciła ją za ramię.
— Szykuje się poród — powiedziała. — Będziesz potrzebna. — Ale mamo, ten, którego porwał prąd, jeszcze żyje!
Dwaj chłopcy o identycznych twarzach wtrącili się do rozmowy.
— Porwany z prądem! — zawołał jeden.
— Jeszcze żyje! — zdumiał się drugi.
— Skąd wiesz?
— To niemożliwe!
Przekrzykiwali się wzajemnie, aż mama musiała ich uciszyć, żeby zrozumieć, o czym mówią.
— To był Vigor, nasz najstarszy brat. Zniosło go…
— Żyje — oświadczyła mała Peggy. — Ale pochwyciła go rzeka.
Bliźniaki spojrzały na mamę, szukając potwierdzenia.