Выбрать главу

Mama wiązała pępowinę, więc nie mogła spojrzeć na małą Peggy.

— Patrz — rzuciła cicho.

Mała Peggy odnalazła samotny płomień serca na dalekiej rzece.

— Tak — potwierdziła, gdyż płomyk gorzał jeszcze. Ale kiedy patrzyła, zamigotał i zgasł.

— Teraz umarł.

Kobieta na łóżku zapłakała gorzko; wyczerpane porodem ciało zadrżało.

— Rozpacz po urodzeniu dziecka — zmartwiła się mama. — To rzecz straszna.

— Cicho — szepnęła do swej matki Eleanor. — Raduj się, bo okryjesz mrokiem życie dziecka!

— Vigor — wymamrotała kobieta.

— Lepiej nic zupełnie niż łzy — stwierdziła mama. Oddała płaczące niemowlę Eleanor, która chwyciła je z wprawą. Kołysała już wiele dzieci, to było widoczne na pierwszy rzut oka. Ze stołu w kącie mama wzięła szarfę tkaną z uczernionej wcześniej wełny, a zatem aż do głębi mającą kolor nocy. Wolno przesunęła szarfę po twarzy zapłakanej kobiety.

— Śpij, matko. Spij — szepnęła.

Kiedy cofnęła rękę, płacz ucichł, a wyczerpana kobieta usnęła.

— Zabierzcie stąd dziecko — poleciła mama.

— Czy nie powinien zacząć ssać? — spytała Eleanor.

— Ona nigdy nie będzie go karmić — odparła mama. — Chyba że chcecie, by wyssało nienawiść.

— Nie może go nienawidzić — zaprotestowała Eleanor. — Przecież to nie jego wina.

— Ale jej mleko tego nie wie. Mam rację, mała Peggy? Czyją pierś będzie ssał ten mały?

— Swojej mamy — oświadczyła mała Peggy. Mama spojrzała na nią surowo.

— Jesteś tego pewna? Dziewczynka kiwnęła głową.

— W takim razie przyniesiemy dziecko, kiedy się obudzi. Przez pierwszą noc i tak nie musi nic jeść.

Eleanor wyniosła niemowlę do wielkiej sali, gdzie przy ogniu suszyli się mężczyźni. Przerwali opowieści o burzach i ulewach o wiele gorszych od dzisiejszej; przerwali, by przez chwilę podziwiać dziecko.

W pokoju mama ujęła małą Peggy pod brodę i z powagą spojrzała jej w oczy.

— Powiedz prawdę, Margaret. To trudna sprawa, kiedy dziecko ssie mleko matki i pije nienawiść.

— Ona nie będzie go nienawidzić, mamo — zapewniła mała Peggy.

— Co widziałaś?

Mała Peggy opowiedziałaby wszystko, ale nie znała słów, które mogłyby opisać tamte wizje. Dlatego wbiła wzrok w podłogę. Mama głośno nabrała tchu i dziewczynka wiedziała, że zbiera się na wymówki. Ale mama czekała… a potem mała Peggy poczuła na policzku jej delikatną dłoń.

— Och, córeczko, miałaś trudny dzień. Dziecko mogło umrzeć, gdybyś mi nie kazała go wyciągnąć. Otworzyłaś mu nawet usta. To właśnie zrobiłaś, prawda?

Mała Peggy przytaknęła.

— To dość dla małej dziewczynki. Aż za wiele jak na jeden dzień. — Mama zwróciła się do pozostałych dziewcząt, stojących w mokrych sukienkach pod ścianą. — Wy też miałyście dzisiaj dość przeżyć. Wyjdźcie stąd. Niech wasza mama się wyśpi. Osuszycie się przy ogniu, a ja przygotuję kolację.

Ale w kuchni urzędował już dziadunio, który nie chciał nawet słyszeć, by mama cokolwiek robiła. Wkrótce więc zajęła się dzieckiem. Uciszyła mężczyzn, by mogła ukołysać je do snu, podając palec do ssania.

Po kilku chwilach mała Peggy uznała, że nie jest już potrzebna.

Przemknęła po schodach do drabiny na poddasze, a potem po drabinie w mroczną, stęchłą przestrzeń. Nie przejmowała się pająkami, a koty nie dopuszczały tu myszy, więc wcale się nie bała. Poczołgała się prosto do tajnej kryjówki i wyjęła rzeźbione pudełko, które dostała kiedyś od dziadunia. To jego tato przywiózł je z Ulsteru, kiedy przybył do kolonii. Pełne było bezcennych okruchów dzieciństwa: kamyków, łańcuszków i guziczków. Teraz jednak mała Peggy wiedziała, że to głupstwa w porównaniu z pracą, jaka czekała ją przez resztę życia. Wyrzuciła wszystko i dmuchnęła do wnętrza, by usunąć kurz. Potem włożyła do środka zwinięty czepek i zamknęła wieczko.

Wiedziała, że w przyszłości otworzy to pudełko dziesiątki dziesiątków razy. Że ono ją wezwie, przebudzi ze snu, oderwie od przyjaciół i skradnie marzenia. A wszystko dlatego, że maleńki chłopiec na dole nie miał żadnej przyszłości prócz śmierci od mrocznej wody… chyba że ona użyje tego czepka dla jego ochrony — jak kiedyś chronił go w łonie matki.

Przez chwilę była zła, że jej życie tak bardzo się zmieni. To gorsze niż przyjazd kowala, gorsze niż leszczynowa witka, którą bił ją tato, gorsze niż mama, kiedy w jej oczach błyszczy gniew. Wszystko zmieniło się już na zawsze, a to niesprawiedliwe. Tylko z powodu dziecka, którego przecież nie zapraszała, nie prosiła, żeby tu przybyło. Goją obchodzi jakieś tam dziecko?

Otworzyła pudełko. Chciała wyjąć czepek i cisnąć go w ciemny kąt poddasza. Ale nawet w mroku widziała miejsce jeszcze bardziej mroczne: wokół płomienia jej serca, gdzie pustka głębokiej, czarnej rzeki czekała tylko, by uczynić z niej morderczynię.

Nie mnie, oświadczyła wodzie. Nie jesteś częścią mnie.

Ależ jestem, odpowiedziała woda. Beze mnie wyschłabyś i umarła.

W każdym razie nie będziesz mi rozkazywać, odparowała mała Peggy.

Zamknęła wieczko i zsunęła się po drabinie. Tato zawsze powtarzał, że jeśli będzie to robić, wbije sobie drzazgę w pupę. Tym razem jego przepowiednia sprawdziła się. Zakłuło mocno, więc trochę bokiem weszła do kuchni, gdzie był dziadunio. Oczywiście zostawił na chwilę gotowanie i wyjął jej drzazgę.

— Mam już za słabe oczy na takie rzeczy, Maggie — poskarżył się.

— Masz wzrok orła. Tato tak mówi.

— Naprawdę? — zachichotał dziadunio.

— Co będzie na kolację?

— Zobaczysz, że będzie ci smakować, Maggie. Mała Peggy zmarszczyła nosek.

— Pachnie jak kura.

— Zgadza się.

— Nie lubię rosołu z kury.

— To nie tylko zupa, Maggie. Ta kura się piecze, cała, oprócz skrzydeł i szyi.

— Pieczonej kury też nie cierpię.

— Czy twój dziadunio oszukał cię kiedy?

— Nie.

— Więc możesz mi wierzyć, kiedy mówię, że z tej kury będziesz zadowolona. Pomyśl chwilę. Jest chyba pewna szczególna kura, którą chętnie zjesz na kolację?

Mała Peggy myślała i myślała, aż wreszcie uśmiechnęła się.

— Krwawa Mary?

Dziadunio mrugnął porozumiewawczo.

— Zawsze mówiłem, że przeznaczeniem tej kwoki jest skończyć w sosie.

Mała Peggy ściskała go tak mocno, aż zaczął udawać, że się dusi. A potem śmiali się i śmiali, i śmiali.

Później, kiedy mała Peggy od dawna leżała już w łóżku, przynieśli do domu ciało Vigora. Tato i Makepeace zaczęli zbijać dla niego trumnę. Alvin Miller sam wyglądał jak trup, nawet wtedy, kiedy Eleanor pokazała mu dziecko. Dopóki nie powiedziała:

— Ta dziewczynka to żagiew. Mówi, że dzieciak jest siódmym synem siódmego syna.

Alvin rozejrzał się, szukając kogoś, kto powie, że to prawda.

— Można jej ufać — zapewniła mama.

W oczach Alvina na nowo zabłysły łzy.

— Chłopak się trzymał — szepnął. — W tej wodzie. Wytrzymał dostatecznie długo.

— Wiedział, jak bardzo ci na tym zależy — wtrąciła Eleanor.

Wtedy Alvin wziął dziecko, przytulił mocno i spojrzał mu w oczy.

— Nikt go chyba jeszcze nie nazwał, co?

— Jasne, że nie — uspokoiła go Eleanor. — Mama nadawała imiona wszystkim chłopcom, ale powtarzałeś, że siódmy syn będzie nosił…

— Moje własne imię. Alvin. Siódmy syn siódmego syna, o imieniu takim, jak jego ojciec. Alvin Junior. — Rozejrzał się, po czym stanął twarzą w stronę rzeki, dalekiej wśród nocnej puszczy. — Słyszysz mnie, Hatrack? Ma na imię Alvin i nie udało ci się go zabić.