Emma Darcy
Siła i namiętność
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Znów to samo!
Kiedy Bernadette ujrzała snop czerwonych róż w ramionach posłańca, zacisnęła w gniewie zęby. Wiedziała bez liczenia, że tym razem będzie ich dwadzieścia cztery.
– Panna Bernadette Hamilton?
– Tak – warknęła, niezdolna do tego, by odwzajemnić bezmyślny uśmiech posłańca.
Kiedy zobaczyła, że zgasł, wzdrygnęła się w duchu, uświadamiając sobie szorstkość swojej odpowiedzi. Chłopak wykonywał tylko swoją pracę. Skąd mógł wiedzieć, że te piękne kwiaty sprawiały jej więcej udręki niż radości. Gdy wręczył jej róże i – jak każdego roku – wytłoczoną złotem kopertę z woskową pieczęcią, uśmiechnęła się przepraszająco.
Bernadette nie zadała sobie nawet trudu, żeby spytać, kto jest ofiarodawcą. Próbowała to wyjaśnić trzy lata temu, ale sprzedawca kwiatów wiedział o tym tajemniczym człowieku nie więcej niż ona. Koperta zawierała tylko napisane na maszynie instrukcje oraz przekaz pieniężny – wszystko razem nie do wyśledzenia.
Oderwała wzrok od woskowej pieczęci i dostrzegła z trudem skrywany błysk rozbawienia w oczach posłańca.
– Dziękuję – powiedziała ozięble i z godnością, jednocześnie zdając sobie sprawę, że ten powtarzający się co roku incydent był prawdopodobnie źródłem plotek i żartów w kwiaciarni.
To, że była nieślubną córką Gerarda Hamiltona, było i tak powszechnie wiadome. Jej niemądra i niedyskretna próba zidentyfikowania ofiarodawcy spowodowała, że zwykła transakcja stała się dla nich godna zapamiętania.
Posłaniec złożył żartobliwy – a może szyderczy? – półukłon i skierował się do wind. Bernadette wykrzywiła się do jego dumnie wyprostowanych pleców. Kiedy już zniknął, weszła do mieszkania i dała upust swojemu rozgoryczeniu i gniewowi trzaskając drzwiami.
To był już szósty raz. Człowieka, który to robił, bez względu na to, kto to był, niemalże nienawidziła. Róże mogła wybaczyć. Każdy mógłby wysyłać jej róże na urodziny – ich liczba odpowiadała zawsze liczbie jej lat, dostawała je odkąd ukończyła dziewiętnasty rok życia – gdyby nie towarzyszyła im wytłaczana złotem koperta.
Krzywda, jaką jej wyrządzał – jaką już jej wyrządził
– tym co pisał, była straszna. Podminowało to całkowicie jej stosunki ze Scottem, Barrym i Trentem; podejrzewała już teraz każdego mężczyznę, który się nią interesował… wszystko jedno, czy ze względu na nią samą, czy ze względu na możliwość zostania zięciem Gerarda Hamiltona. Była tylko nieślubną córką, ale każde wejście w stosunki z jej ojcem było cenne.
Bernadette doznała już zbyt wielu bolesnych rozczarowań, żeby brać wszystko za dobrą monetę. Ale to podstępne oblężenie jej serca i umysłu… Czemu się nie ujawni? Czemu prześladuje ją wyznaniami miłości, jeśli nie ma zamiaru się z nią spotkać… wyznać jej otwarcie tego, co oświadczał w sekrecie i z ukrycia?
To było szalone! Czy też… raczej ekscentryczne… egoistyczne… i doprowadzało ją to do szaleństwa! A może ten człowiek jest umysłowo chory?!
Ta myśl przyszła już Bernadette do głowy przedtem.
Rozważała ją znowu, napełniając wodą wazon i wkładając do niego róże – róże tak ciemnoczerwone, że wydawały się prawie fioletowe, i o tak intensywnym zapachu, że wciskał się natrętnie w każdy zakątek jej obszernego mieszkania.
Nie jest psychicznie chory, zdecydowała. Kiedy pracowała w szpitalu miała do czynienia z ludźmi niezrównoważonymi umysłowo. Gra, którą prowadził ten człowiek, przebiegała według zbyt wymyślnego wzorca, była zbyt wyważona, aby mogła powstać w chorym umyśle. To był ktoś obdarzony szatańską przenikliwością… ktoś, kto bezwzględnie postanowił wniknąć w jej życie i wywrzeć na nie wpływ… ktoś działający wyłącznie dla własnego dobra.
Bez wątpienia łowca majątku.
Zapewne wyobraża sobie, że przyniesie mu to jakieś korzyści. Kiedy się wreszcie ujawni, bo przecież w końcu musi, już ona będzie wiedziała, jak z nim postąpić.
Bernadette szurnęła wazonem z różami i zostawiła je na środku białego kamiennego stolika w salonie. Wyglądały kosztownie… nieodpowiednio… nie na miejscu w lekko, nowocześnie urządzonym wnętrzu.
Przebiegła wzrokiem po białych skórzanych kanapach i miękkich poduszkach – wybrał je dekorator wnętrz zatrudniony przez jej ojca. Zimne, kliniczne, bezduszne – pomyślała Bernadette. Takie same jak jej ojciec.
Nigdy nie lubiła tego mieszkania, nienawidziła konieczności, która zmusiła ją do przyjęcia go od ojca – dopóki nie skończy studiów i nie zacznie zarabiać na życie. Ale warto było się poświęcić dla zdobycia dyplomu lekarskiego. Tego nikt jej już nie odbierze i będzie mogła zrobić z niego dobry użytek. Lepszy, niż jej ojciec zrobił kiedykolwiek ze swoich pieniędzy!
Zwrócić to mieszkanie ojcu, a zrobi to w ciągu najbliższego miesiąca lub dwu – to była kwestia honoru. To postanowienie nigdy nie uległo zmianie. Dostanie je z powrotem tak samo, jak jej je dał!
A ona gdziekolwiek się znajdzie, stworzy sobie prawdziwy dom, przytulny i gościnny, do którego będą pasowały róże…
Bernadette gwałtownie pohamowała swoje fantazje. Znowu to samo! Pozwoliła, aby te przeklęte róże opanowały jej umysł, by sprawiły, że myślała o tym, czego nigdy nie miała, budząc pragnienia…
Wzięła kopertę do ręki, spojrzała na nią, przesunęła palce po woskowej pieczęci. Dla jej wewnętrznego spokoju byłoby lepiej, gdyby odmówiła czytania tego, co pisał. Powinna wyrzucić kopertę, spalić ją, nie pozwolić, by oddziaływał na nią jego zdradziecki urok. To byłoby naprawdę rozsądne.
Ale Bernadette nigdy w życiu nie cofnęła się przed wyzwaniem, nawet gdy musiała stawić czoła ojcu… a była zupełnie pewna, że nikomu innemu nie uszłoby to na sucho. Miała wtedy dwanaście lat i to było jej pierwsze z nim spotkanie. Dwanaście samotnych lat, w czasie których nie dostrzegał jej istnienia i nagle…
Zacisnęła usta z determinacją. Swoją samodzielność zdobyła z trudem i była teraz gotowa przeciwstawić się każdemu mężczyźnie… albo kobiecie, jeśli będzie trzeba. Nie pozwoli się nikomu zastraszyć, a już na pewno nie człowiekowi, który korzysta z zasłony anonimowości.
Zirytowana jego bezczelnością rozerwała kopertę, zupełnie lekceważąc kosztowność papieru. W gniewnym zniecierpliwieniu wyszarpnęła jej zwartość… kartka dokładnie w tym samym stylu, co poprzednimi laty… migotanie złota… lśniący czerwony nadruk, którego piękne wydłużone litery przypominały ręczne pismo.
Wszystkiego najlepszego,
Bernadette -moja ukochana.
Otwierając kartkę Bernadette instynktownie zmobilizowała się, by dać odpór temu, co pisał w tym roku. Jego słowa miały zdolność wkradania się w jej podświadomość, a następnie przenikania do świadomości w najbardziej niespodziewanych momentach; niechciane – uporczywie zakłócały jej osąd, zniekształcały perspektywę. Z taką inwazją nie potrafiła walczyć. I to gniewało ją najbardziej!
Przebiegała wzrokiem po krótkiej jak nigdy dotąd zwrotce, a następnie wróciła do początku, by potem czytać te słowa jeszcze wiele razy.
Siłą i namiętnością życia
jest miłość.
Zaakceptuj siłę;
rozkoszuj się namiętnością.
Wszystko inne… to próżność!
Poczucie zniewagi wzrastało, w miarę jak Bernadette analizowała w gniewie znaczenie tych słów. Czyżby ośmielał się sugerować, że te wszystkie lata ciężkiej pracy na studiach medycznych to zwykła próżność? Że ten czas powinna spędzić kochając się w nim? I dokąd by to ją doprowadziło? Do upokarzającego uzależnienia od niego, do lęku, że ją porzuci, kiedy tylko zechce – myślała z oburzeniem.