Popatrzyła mu prosto w oczy i powiedziała dokładnie to, co miała na myśli:
– Wolałabym, żebyś tego nie robił. Mnie nigdy nie kupisz.
Zaśmiał się lekko.
– Nigdy się nie zmieniaj, Bernadette. Gdybyś się zmieniła… – wykrzywił usta w ironicznym grymasie. – Nic by mi wtedy nie zostało.
Bernadette zmarszczyła brwi, słysząc tę uwagę i zamknęła za sobą drzwi mieszkania.
– Nic? – rzuciła w jego stronę, kiedy szli do wind. – Myślałam, że lubisz siłę, jaką daje ci majątek. A to już z pewnością jest coś.
– Tak. Ale majątek i siła – to próżność. Lubię być na szczycie. Zawsze lubiłem. Ale namiętność… – urwał, a potem łagodnie, jakby się zwracał do samego siebie, dodał -…opuściła mnie dawno temu. Dokładnie dwadzieścia cztery lata temu.
Drzwi otwarły się przed nimi i Bernadette weszła do środka, ukrywając, jak mogła najlepiej, że była wstrząśnięta… Siła… namiętność… próżność – to były kluczowe słowa wiersza. Czyżby to ojciec wysyłał jej przez cały czas te róże i kartki? Ale dlaczego? Jakie mogłyby kierować nim motywy?
Miłość… o tym nie wspomniał! Czy to miłości chciał od niej? Dwadzieścia cztery róże… dwadzieścia cztery lata temu… ale przez dwanaście lat w ogóle nie zwracał uwagi na jej istnienie. Oczywiście płacił za opiekę, dbał, żeby jej niczego nie brakowało… ale to nie miało nic wspólnego z miłością!
W podziemnym garażu otworzyły się drzwi windy i Bernadette posłusznie szła za ojcem w kierunku czerwonego sportowego Mercedesa. Otworzył jej drzwi po stronie kierowcy i Bernadette wsunęła się za kierownicę z sercem bijącym tak szybko, że było jej trudno oddychać. Próbowała się uspokoić, ale było już za późno. Ataki astmy, prześladujące ją od dzieciństwa, przychodziły zawsze wtedy, kiedy nie chciała zwracać na siebie uwagi.
Duszności były już dostatecznie kłopotliwe, ale świszczący oddech był jeszcze gorszy. Musi temu zapobiec za wszelką cenę. Jej skóra zwilgotniała, kiedy sięgnęła po torebkę i otworzyła ją gwałtownym szarpnięciem. Znalazła lekarstwo na astmę, które zawsze nosiła ze sobą. Poniżało ją zażywanie go w obecności ojca, który usiadł obok, ale nie miała wyboru; wreszcie udało jej się złapać oddech, kłopot był zażegnany.
– Przepraszam, Bernadette – powiedział cicho, a potem westchnął. – Przypuszczam, że to przeze mnie. Mam wrażenie, że zawsze wyprowadzam cię z równowagi.
– Nie masz z tym nic wspólnego – zaprzeczyła zawstydzona tym, że na jej policzkach pojawił się rumieniec.
– Ataki masz zawsze, kiedy jesteś zdenerwowana albo wyprowadzona z równowagi – przypomniał jej sucho. – Relacje lekarzy z okresu, kiedy byłaś w szkole, były dość dokładne i nie przypuszczam, żeby coś się od tego czasu zmieniło.
– Nie denerwujesz mnie, ani nie wyprowadzasz mnie z równowagi – upierała się, zdecydowana nie ustąpić. – To pewnie przez ten zapach nowej tapicerki w samochodzie. Lepiej będzie, jeśli ty poprowadzisz na wypadek, gdyby to się miało powtórzyć.
Przepraszając ją raz jeszcze, przesiadł się na jej miejsce przykryte puszystym wełnianym pokrowcem, który skutecznie tłumił wszelki zapach „nowości". Ale Bernadette zbyt późno zwróciła na to uwagę. Musiała już upierać się przy swoim.
– Tak bym chciał móc coś zrobić – powiedział ojciec, patrząc na nią z troską, na którą jakoś trudno było się obruszyć, tak wydawała się szczera.
– Nie możesz nic – uciekła ostro. Gdzie był, kiedy chciała… potrzebowała jego troski?
– Zdaję sobie z tego sprawę – wyszeptał z żalem.
Była wdzięczna, że porzucił ten temat i zapalił silnik. Nie chciała rozmawiać. Potrzebowała trochę czasu, żeby pomyśleć.
Jeśli to ojciec posyłał te róże i kartki, dlaczego zaczął dopiero w jej dziewiętnaste urodziny. To się nie zgadzało. Co chciał przez to osiągnąć? Czy była to jakaś subtelna forma manipulacji… aby podminować te znajomości, które uważał za nieodpowiednie dla niej?
Ale po co? I dlaczego miałoby mu na tym zależeć? Czego chciał?
Odpowiedź była oczywista. To nie może być on. To musi być ktoś inny. Gerard Hamilton zdradzał oczywiście ojcowskie zainteresowanie jej osobą – choć przyszło ono raczej spóźnione – ale nie miał czasu na uczucia.
Bernadette przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy wykazał w stosunku do niej ojcowską troskę. Miała wtedy trzynaście lat i było to podczas jej pierwszego semestru w okropnie drogiej szkole z internatem – ale nie tej, w której była Alicja. W tamtej kładziono raczej nacisk na pozycję towarzyską, podczas gdy w szkole, w której była Bernadette, ważniejsze były osiągnięcia w nauce. Ale jej koleżanki pochodziły z uprzywilejowanych rodzin i wiedziały, kim była.
Dokuczano jej strasznie – tak strasznie, jak dzieci potrafią. Nie było jej miło, kiedy nazywano ją bękartem, i broniła się ze wszystkich sił. Pewien incydent spowodował, że znalazła się w pokoju dyrektorki szkoły i posłano po Gerarda Hamiltona.
Bernadette nie spodziewała się, że przyjedzie, ale się zjawił.
– Czy chciałabyś zmienić szkołę? – zapytał.
– Nie bardzo wiem, po co – opowiedziała pogardliwie. – Ciebie znają wszędzie.
– Mógłbym cię zabrać do Anglii, jeżeliby ci było lepiej w innym kraju.
– Nie, dziękuję. – Podniosła podbródek dumnie i wyzywająco. – Nikt nie zmusi mnie do ucieczki.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem coś na kształt uśmiechu przemknęło mu przez twarz.
Na koniec tego roku zabrał ją ze sobą za granicę na cały styczeń. Odwiedzili Francję i Włochy. Wtedy po raz pierwszy spędził z nią więcej czasu niż tylko kilka godzin i o ile Bernadette nie pozwoliła sobie, by go za to polubić, nauczyła się go szanować, bo był niezwykłym człowiekiem.
Od tego czasu zawsze w styczniu gdzieś ją zabierał: do Kanady i Stanów Zjednoczonych, do Szwajcarii i Austrii, do Grecji, Izraela i Egiptu, do Wielkiej Brytanii i Irlandii, do Japonii i Hong Kongu; aż skończyła osiemnaście lat i oznajmiła, że zamierza studiować medycynę i nie będzie miała więcej czasu mu towarzyszyć.
Oświadczenie to przyjął z tym samym dziwnym uśmiechem.
Bernadette chciałaby bardzo wiedzieć, jak działał jego umysł. Zdradzał tak niewiele. Tak mało dających punkt zaczepienia konkretów.
– Czym się ostatnio zajmujesz? – zapytała, starając się, aby pytanie brzmiało jak najbardziej obojętnie.
– Próbuję kupić wyspę – opowiedział sucho.
– Twoje własne małe imperium? – zakpiła.
Kiedy zaśmiał się miękko, zorientowała się, że go źle zrozumiała.
– Nie. Jeżeli Marlon Brando może mieć wyspę, ja też mogę. Zamierzam zrobić to samo co on i stworzyć na niej miejscowość wypoczynkową.
Bernadette pomyślała, że wyspa Marlona Brando położona jest niedaleko Tahiti, ale ojciec nie planował chyba niczego tak daleko. Wiedziała, że był zaangażowany finansowo w przemysł turystyczny na Złotym Wybrzeżu w Queensland.
– Gdzieś w okolicy Wielkiej Rafy Koralowej? – zapytała, chcąc raczej potwierdzić swoje przypuszczenia, niż zaspokoić ciekawość.
Uśmiechnął się, zadowolony, że może ją zaskoczyć.
– Nie. To jedna z mniejszych Wysp Towarzyskich. Nazywa się Te Enata – ziemia mężczyzn.
Bernadette z szyderstwem uniosła brwi.
– I nie mają oni nic przeciwko temu, że ją im zabierasz?
– W rachubę wchodzi tylko jeden mężczyzna. Wyspa jest już własnością prywatną. Należy do Dantona Fayette.
Bernadette musiała wziąć głęboki oddech, bo jej serce uderzyło mocniej. Danton Fayette!
To nazwisko natychmiast wywołało wspomnienie człowieka, tak ostre i żywe, że wymazało z jej umysłu wszystkie inne: jego wysoka, szczupła, pełna wdzięku sylwetka, pełne ekspresji ruchy rąk, fascynująca – raczej dzięki inteligencji niż urodzie Don Juana – twarz i te niegodziwe, niegodziwe czarne oczy śledzące, dręczące, zalotne, które by ją usidliły, gdyby tylko poddała się jego zniewalającemu urokowi.