– Będziesz miał swoje wnuki, tato.
– Danton nie ma żadnej szansy – pomyślał z radością i znowu zamknął oczy, odpoczywając z zadowoleniem… po posłaniu Bernadette w poszukiwaniu szczęścia, na które zasługiwała.
To będą nie tylko moje wnuki, ale i wnuki Odile, pomyślał. Nie będzie tym razem żadnego zaniedbania. Dostał najboleśniejszą nauczkę na świecie. Nie można obwiniać dzieci za los, nawet najgorszy!
Bernadette i Danton… Gerard czuł głęboką satysfakcję. Będzie miał godnego spadkobiercę swojego imperium. Nie ma co do tego wątpliwości. Jedyne, co jemu pozostaje do zrobienia, to żyć długo. Zgodzi się na tę operację. Dwadzieścia lat to wcale nie za dużo.
I Tammy… musi coś dla niej zrobić. Dać jej szczęście. I to nie powinno być zbyt trudne. Im jest się starszym, tym to się wydaje łatwiejsze. Nie była Odile i nigdy się nią nie stanie. Ostrzegał ją… próbował ją ostrzegać… ale potrzebował tej miłości, którą mu dawała, i brał ją. Teraz przyszedł czas, żeby dać coś w zamian…
Usłyszał jej ciche kroki przy łóżku. Zawsze lubił perfumy, których używała.
– Tammy…
– Tak, Gerardzie – jej głos brzmiał tak niespokojnie. Otworzył oczy, spojrzał z przyjemnością na jej ładną młodą twarz.
– Mam zamiar jeszcze trochę pożyć. Pamiętam, jak mówiłaś, że nie chcesz małżeństwa, ale ja bym chciał, żebyś została moją żoną. Żeby to było na stałe. Jeśli chcesz ze mną zostać.
Wzięła głęboki oddech.
– Kocham cię, Gerardzie. Nie musisz oferować mi małżeństwa. Jeśli Bernadette coś powiedziała…
– Nie. To mój pomysł. I myślę, że dobry. Jeśli musisz… pomyśl o tym, Tammy.
– Jeśli tego chcesz… to ja też tego chcę – powiedziała ze wzruszającą prostotą.
Nie jest jej wart, myślał z żalem. Ale będzie przy nim bezpieczna. Będzie się nią mógł należycie opiekować… dać jej tyle radości, ile tylko będzie mógł. Jak Danton Bernadette.
Najniebezpieczniejszy człowiek na świecie – myślał… Ale mieć go po tej samej stronie… tak, to nie było takie złe. To nie jego sprawka… naprawdę, nie ma z tym nic wspólnego… ale to była najbardziej udana ze wszystkich jego intryg!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Wyspa ukazała się nareszcie, otoczone chmurami szczyty gór dodawały jej jeszcze mglistego uroku. Bernadette modliła się, żeby Danton powrócił na Te Enata po rozstaniu z nią w Papeete. Dowiadywać się, czy tam ciągle jeszcze jest, było zbyt ryzykowne, Danton mógłby o tym usłyszeć. To zmieniłoby całą sytuację na jego korzyść i z całą pewnością postąpiłby z nią bezlitośnie. Wiedziała aż za dobrze, że odrzucenie stwarza bariery, których potem nie sposób przełamać. Potrzebowała elementu zaskoczenia!
Hydroplan ślizgał się już po wodzie laguny. Parę czółen odbiło od brzegu, ale jej nie zapowiedziany przyjazd nie był tym razem uroczyście celebrowany. Bernadette spojrzała na brzeg, ale nie było na nim śladu Dantona. Nie było również jeepa zaparkowanego przed sklepem.
Bernadette otworzyła drzwiczki samolotu, gdy uderzyło o niego pierwsze czółno.
– Taote! – doleciało ją radosne pozdrowienie i Bernadette z ulgą rozpoznała Momo. Momo potrafił przynajmniej mówić po angielsku. I da jej potrzebne informacje.
– Ia orana oe, Momo – powiedziała, sprawiając mu radość tym polinezyjskim pozdrowieniem. – Czy pan Fayette jest na wyspie?
– W swojej chacie. Wysłał mnie, żebym pozałatwiał różne sprawy – mówił Momo, dumny z powierzonych mu funkcji. Uśmiechnął się do niej szeroko. – Będzie bardzo szczęśliwy, że pani wróciła, taote. Potrzebuje pani, żeby uczyniła go pani szczęśliwym.
Bernadette nie sądziła, żeby było to takie proste, ale uśmiechnęła się do niego z pewnością siebie.
– Czy zabierzesz mnie czółnem do chaty? – zapytała, nie chcąc, żeby nowina o jej przyjeździe na wyspę dotarła do Dantona wcześniej niż ona sama.
Momo się zgodził. Ten pomysł sprawił mu, jak się zdawało, ogromną przyjemność. Bernadette podziękowała pilotowi, podała swój neseser i torbę Momo i zeszła do czółna. Nie przejmowała się tym razem prymitywnymi środkami transportu. Zresztą tym razem wiedziała dobrze, czego chce i nie zawracała sobie głowy modnymi strojami.
W torbie miała bikini i zmianę ubrania. I to wszystko. A na sobie niebieskie szorty i ładną wzorzystą podkoszulkę z głęboko wyciętym dekoltem. Włosy związała w koński ogon i nie kłopotała się makijażem. Nie potrzebowała już uzbrojenia przeciwko Dantonowi.
– Czy pani ojciec ma się lepiej? – zapytał Momo płynąc czółnem wzdłuż laguny.
– Tak, znacznie lepiej – odpowiedziała Bernadette.
Została w Sydney wystarczająco długo, żeby upewnić się, że ojcu nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. Doktor Norton był zadowolony i z ostrożną pewnością zapowiadał całkowite wyzdrowienie. Oczywiście, nie było pewności, że coś podobnego nie zdarzy się w przyszłości, ale Bernadette nie wątpiła w długie życie swego ojca.
Momo wyciągnął czółno na brzeg dokładnie przed chatą Dantona. Bernadette podziękowała mu i z trudem powstrzymała się, by nie wbiec na werandę. Nim zdążyła rzucić na nią swoje bagaże, Tanoa wyszła frontowymi drzwiami, spodziewając się wracającego Momo. Jej twarz wyrażała zdziwienie. Bernadette przyłożyła palec do ust, ostrzegając dziewczynę, by nie zdradziła jej obecności.
– Gdzie jest Danton? – wyszeptała.
– W pracowni – odszepnęła Tanoa, z wielkimi, ciemnymi, rozświetlonymi radością oczyma.
– Zaprowadź mnie – ponagliła ją Bernadette. Przez te wszystkie dni, które spędziła na Te Enata, Danton nigdy nie pokazał swojego domu w środku.
Tanoa cichutko poprowadziła ją wzdłuż korytarza i wskazała drzwi, z trudem tłumiąc chichot, gdy Bernadette je otworzyła i pomachała jej ręką, dając znak, żeby zostawiła ją samą.
Danton siedział przed ekranem komputera odwrócony do niej plecami. Nie pisał. Półleżał w wygodnym biurowym fotelu, a swoje długie, mocne nogi oparł bezceremonialnie na pulpicie biurka. Leżące w nieładzie papiery wyglądały tak, jakby porozrzucał je w gniewie.
– Kto tu jest? – poirytowanym tonem domagał się wyjaśnień, nie trudząc się, by zmienić pozycję, czy choćby odwrócić do niej głowę.
Bernadette zamknęła za sobą drzwi i wzięła głęboki oddech. Na sam jego widok serce uderzało jej szybciej.
– Bernadette – powiedziała cicho. – To tylko Bernadette.
Zsunął nogi z biurka. Obrócił natychmiast krzesło i spojrzał jej w oczy. Wyraz zdziwienia i niewiary szybko zastąpiła sztywna rezerwa. Jego oczy prześlizgnęły się po niej i zalśniły szyderstwem.
– To nie w twoim stylu – wycedził. – Co cię sprowadza z powrotem?
Uśmiechnęła się do niego przeciągle, prowokacyjnie.
– Ojciec potrzebuje zachęty do powrotu do zdrowia.
Usta Dantona zwęziły się. Bernadette czuła jego napięcie, wyczuwała jego niepewność, ale była zdecydowana wydobyć z niego pełne wyznanie jego uczuć do niej.
– A więc chodzi ci o wyspę – wykrzywił wargi.
– A mnie nazywałaś bezwzględnym.
Uniosła wyzywająco brwi.
– Chciałeś wiedzieć, z jakiej jestem zrobiona gliny.
– Ze skamieniałej – powiedział z przekąsem i goryczą w oczach. – Już mnie nie interesujesz, Bernadette. Idź sobie i rób, co chcesz.
– Dobrze – powiedziała i podeszła do niego. Musi odbudować zniszczenia, które poczyniły jej kłamstwa, mówione w samoobronie. Parę łatwych słów nie wystarczy. On zmusił ją, żeby go zaakceptowała. Teraz ona tak samo musi zmusić jego, by zaakceptował ją. Przychodził jej do głowy tylko jeden sposób, ujawnienia prawdy i zmuszenia, by zdał sobie z niej sprawę.