Mimo wpływu Simone de Beauvoir na wyzwolone Szwedki, wizyta u ginekologa jest dla nich nadal koszmarem, terroryzującym godność i rozsądek – „nawet lesbijki po serii pytań, na które muszą odpowiadać, obnażone w gimnastycznym fotelu, wychodzą z receptą na tabletki antykoncepcyjne”.
Dotychczas vagina ze wszystkimi swymi szczegółami pojawiła się publicznie w pornografii, aluzyjnie w reklamach tamponów. W jednym i drugim wypadku jej obraz był „obrazą” sfeminizowanych Skandynawek, przywykłych do naturalności nagiego ciała. Pornografię uważają za gwałcenie kobiecości, a reklamę podpasek, sugerującą, że z intymnych części ciała kobiet wypływa niebieska ciecz – za męską hipokryzję. Przecież nikt, reklamując szczelność prezerwatyw, nie napełnia ich atramentem. Natomiast plamy, kapiące na telewizyjną podpaskę, przypominają błękitny płyn odkażający, jakby we wnętrzach vagin czaiła się zaraza kobiecości. Mężczyźni nie przeczą, że gdyby mieli okres, byliby z niego dumni. Jeden z najpopularniejszych dziennikarzy opisał, co by robili z podpaską on i krwawiący co miesiąc koledzy. „Faceci przechwalaliby się ilością przelanej krwi. – O zobacz, jak moja podpaska napęczniała, jaka jest duża. Wrzucaliby je ostentacyjnie do koszy w miejscach publicznych, a nie upychali w dyskretne pakieciki. Na ulicy zębami wyrywaliby z opakowań tampony, tak jak zrywają zatyczki granatów lub puszek od piwa. Licytowaliby się, który lepiej, odważniej znosi napięcie przedmenstruacyjne i ból”. Co do ostatniego spostrzeżenia, sądzę, że w nim zawarłaby się wtedy cała odwaga bycia mężczyzną. Na razie wszystko jest po staremu, chociaż feministki nie bojkotują Sztokholmskiej wystawy, nazywającej z angielska kobiece intymności „bobrem”. Prowokacyjne fotografie z Oh,it’s a beaver są podziwiane, bo przecież Jesteśmy godne podziwu!
Autorki spektaklu Vivagina przewidują, że będzie grany latami. Tytuł wybrały ze względu na piękne brzmienie tego słowa i opisywaną przez nie funkcję. „Powinno się ją nazywać vaginą od łacińskiego słowa «pochwa», obejmuje bowiem miecz”. Być może nadszedł czas, by po ujawnieniu piękna oraz zalet vaginy schować miecz do pochwy i zakończyć wreszcie wojnę płci. Make love not war.
„Wprost” 1998, nr 10
Kontrowersyjka
„- Kto idzie? – Pan Andrzej stanął jak wryty. Uczyniło mu się nieco ciepło.
– Swój – odezwały się inne głosy. – Hasło? – Uppsala! – Odzew? – Korona!… Kmicic zmiarkował w tej chwili, że to straże się zmieniają”. Po czym wysadził kolubrynę. Myślę, że Szwedzi złupili Rzeczpospolitą, bo oprócz niezawodnej kolubryny mieli precyzyjny język. Na hasło „Uppsala” odpowiadali jednoznacznie „Korona”. Natomiast Polacy z nadmiaru patriotycznego sentymentu byliby w stanie na jedno hasło odpowiedzieć kilkoma odzewami: Koronka, Koroneczka, co prowadziłoby do nie lada konfuzji, zamieszania, licznych klęsk i w konsekwencji rozbiorów. Gołosłowie? W naszym barokowym języku? Przenigdy! Już służę przykładem. Pułkownik Kuklinowski na usługach Szwedów spaprał robotę, gdyż zamiast skupić się na wykonaniu zadania (torturowanie Kmicica), rozproszył swą uwagę lingwistycznymi ozdobnikami: „A ja… go ze skórki żywcem obłupię”, albo: „Chodź, robaczku, ze mną, chodź, przesławny żołnierzyku… potrzeba ci pielęgnacyjki”.
„- A może jeszcze marcheweczki? Barszczyku dolać? Kawusię podać?” – pochyla się nade mną kelner. Teraz, kiedy to Polacy oblegają pielgrzymkami Jasną Górę, płynę ze Szwecji do ojczyzny polskim promem. Na hasło: „Rachunek”, kelner daje niezawodny odzew: „Koronki? Złotóweczki?” Niczym pułkownik Kuklinowski, ma w oku złowrogi błysk. Jest sfrustrowany, nie cierpi swojej pracy, obsługiwania za marne złotówki, liche napiwki. Im bardziej nienawidzi turystów szastających walutą, tym słodziej okrasza słowa zdrobnieniami. Na polskiej ziemi zaczynam się bać tych wszystkich „kochanych, kochanieńkich” rodaków, podających mi w kiosku „gazetkę”, sprawdzających „bilecik”. Rozumiem, że ksiądz mówi do ludzi „kochani”, ale dlaczego również polityk i telewizyjny disc jockey? Nie ufam tym „kochającym” Podejrzewam, że pod czułymi słówkami kryje się psychopatyczny typ (na wzór pułkownika Kuklinowskiego), gotów przy byle okazji uraczyć „torturką”. Wkłada na twarz służalczy, przymilny kaganiec uśmiechu, a w uszy bliźnich słodką watę słów, mającą zagłuszyć wrogość. Zdrobnieniami mówi się do dzieci: miluśki, piciu, ciciu. Kiedy dorośli mówią tak do siebie, to albo starają się ukryć pogardę, niechęć, albo lekceważą, udziecinniają. W księgarni sprzedawczyni proponuje „Markezika”, jakby zachwalała „świeżutki salcesonik”. Ciekawe, czy już „upolszczono” Szymborską na „naszą kochaną Szymborcię”. A może zgrabniej na „Wisię”, wzorem Gombrowicza, o którym znawcy mawiają: „Wituś”. Jakiś odruch polskości każe zdrabniać, ściamkać dla łatwiejszego przyswojenia nawet tym, którzy uciekli od tego narodu za ocean, by niestrawny mentalnie naród przestał im się wreszcie odbijać (intelektualnie w dziełach).
W świecie przerabianym na bezsmakową papkę zdrobnień dla zdziecinniałych umysłów wynaleziono także określenie na poglądy bez poglądów. Modne określenie „kontrowersyjny” – co znaczy sporny, dyskusyjny – używane jest po to, by broń Boże ktoś nie pomyślał, że ma się ochotę na spór czy dyskusję. Oceniając dzieła sztuki lub osoby jako „kontrowersyjne” uważa, że już się wypowiedział. A ja nie wiem, czy jest za, czy przeciw. Coś jest dobre czy złe? Takie i takie? Nijakie? Będzie wiadomo, ile co warte, gdy zadecydują o tym eksperci? Dlaczego na tej samej zasadzie nie nazywać kontrowersyjnymi, fałszywych pieniędzy? Przecież póki się nie okaże, że nie są nic warte, warte są tyle, ile na nich napisano.
A może po polsku „kontrowersyjny” znaczy odważny, mówiący prawdę? Najnowszy (znakomity) teledysk Nosowskiej o głupawym krytyku muzycznym nazywa się „kontrowersyjnym” chyba dlatego, że „zbrodnia to niesłychana, artystka (wreszcie) skrytykowała pacana!”. Kontrowersyjność straszy również po śmierci. Pogaduszki „Na każdy temat” nawiedził pan, wspominający swe życie po życiu. W zaświatach poddano go samoobsługowemu sądowi ostatecznemu, podczas którego jeden z własnych uczynków ocenił jako „kontrowersyjny” (podlegający dyskusji względem boskich przykazań czy diabelskich pokus?). Świętemu Piotrowi musiały opaść ręce, aureola na oczy i nic dziwnego, że tak oślepiony słusznym gniewem, odesłał delikwenta z powrotem na ziemię, by oduczył się „kontrowersyjności”, a nabył rozumu.
Do RTL-owskiego talk show Wojtka Jagielskiego zaproszono m.in. Krystynę Jandę, Urszulę. Na koniec pokazano nowojorskie nagranie „rozmowy z Madonną”. Jagielski przedstawił się i zadał Madonnie kilka pytań. Czekam na podpis, komentarz, że to wszystko żart, że obejrzeliśmy program satyryczny, coś w rodzaju „Wiadomości” Jacka Fedorowicza. „Rozmowę” Jagielskiego z Madonną widziałam dwa tygodnie wcześniej z tą różnicą, że była to konferencja prasowa i te same pytania zadawało kilku innych dziennikarzy. Jagielski powycinał cudze głosy, podłożył swój, zrobił nowy montaż i miał Madonnę tylko dla siebie, na konferencji, na której – podejrzewam – w ogóle nie był. Chociaż wybrał dobrą pointę, skierowaną niby do niego. Madonna mówi: „Lecz się na głowę” – do dziennikarza pytającego ją, czy myśli o seksie, śpiewając córce piosenkę. Rzeczywiście: „Wojtek, lecz się na głowę” – skoro, wbrew temu, co widzieliśmy w TV, nie powiedziała Ci tego osobiście Madonna, pozwól, że usłyszysz tę radę ode mnie.