„Rzeczpospolita Magazyn” 1999, nr 7
Chcąc (pisząc książki), nie chcąc (odpowiadać na pewne pytania) – stałam się medialną mass-kotką.
Kotki kocą się w sposób instynktowny, wręcz nieświadomy. Rok lub przynajmniej dziewięć miesięcy temu przeczytałam w prasie, że jestem w ciąży. Czyżbym, będąc uświadomioną, poczęła coś aż tak nieświadomie? W „Polityce” wyczytałam nawet, że będę miała trojaczki. To już nie dziennikarska kaczka, ale cały bocian. Plotka jest współczesną jednorazową legendą, marzeniem na sezon. Dlatego nie zastanawiałam się, kto jest ojcem tej publicznie urojonej ciąży, tylko po co ona w ogóle zaszła.
Koncepcja jest taka:
Celebruje się ciążę, macierzyństwo piosenkarek, aktorek (teraz także pisarek?), jakby demaskowano ich prawdziwą naturę. Biega taka półnaga, wymalowana po scenie. Udaje anioła, kosmitkę albo punkową zdzirę. Wymyśla sobie pseudonimy, osobowość. W wywiadach szokuje poglądami na rodzinę, antykoncepcję, dziwaczne pieczenie schabowego. Po prostu artystka. Macierzyństwo jest zaś czymś naturalnym. Pieluchy – drobnomieszczańskim. Zwiastują, niczym białe chorągiewki, kapitulację, koniec artystycznej wolności. Po dzikich nocach upomina się o swoje codzienne prawa natura. Ciąża jako kara za bycie inną. Nie wydumana, artystowska poza, lecz zwykłość czy wręcz pospolitość, utytłana w przecierach, soczkach, biegunkach. „No i co, niby taka niezależna, wyzwolona, a dzieciak ją na ziemię sprowadził”. Madonna po urodzeniu córki nawróciła się na katolicyzm (zakrapiany kabałą), otuliła zmądrzałą głowę lokami botticellowskich aniołów. Wystarczy poczytać wywiady z polskimi madonnami rocka – świat po porodzie jest stanowczo inny niż prenatalny. Od (wykastrowanego) Marilyn Mansona z różowymi oczyma i powycinanymi żebrami, wyglądającego jak dziecko Frankensteina z Cher, nikt nie spodziewa się ludzkich odruchów poza tym, żeby wydawał nowe płyty. Ten facet wyleczył się z człowieczeństwa i ma do tego prawo. Jest awangardowym artystą totalnym. Większość kobiet, zaplątanych w rejony tak odjazdowej kreacji, sprowadza na ziemię problem prokreacji. Ku uciesze publiki, sugestiom i pytaniom w wywiadach: „Czy planuje pani dziecko? A może zerknęłaby pani wreszcie na swój zegarek (biologiczny), tykający jak bomba zegarowa, podłożona przez fizjologicznego szantażystę?” Oczywiście, macierzyństwo można wykorzystać do stworzenia wizerunku „ludzkiej artystki”. Matki, czule tulącej bobaska, wypinającej dumnie brzuch: „Jestem nie tylko gwiazdą, ale i kobietą”. Okładki pism obwieszczają narodziny dziecka sławy. Za ciężkie pieniądze kupują na wyłączność zdjęcie słynnej mamy z maleństwem. W ten sposób pokazuje się w mediach czy raczej w medialnym cyrku nowo narodzoną niewinność i jakże ludzkie, normalne szczęście matki. Coś jest w tej obopólnej grze nieuczciwego. Z jednej strony czyhanie na sensację, z drugiej – genetyczny ekshibicjonizm: „Uwaga, rozmnażam się!” Wyjątkami w traktowaniu brzemiennego problemu są dwie amerykańskie gwiazdy – tak zwane samice wyrodki (zdaniem publiki godne ubolewania); ćpająca Courtney Love, traktująca swą ciążę jak wzdęcie, i Jodie Foster, pretendująca do dzieworództwa. Obydwie urodziły zdrowe córki. Mam nadzieję, że gdy dziewczynki dorosną i przyjdzie ich czas na rozwiązanie (pewnych problemów), medialny dwór nie zacznie się snobować na tradycję prawdziwych, arystokratycznych dworów, gdzie porody królewiątek celebrowano publicznie.
„Cosmopolitan” 1999, nr 6
Półlesbijki z haremu
Jedno zdanie leadu bardzo jest potrzebne. A może dwa średnio krótkie.
1. Wszystkie jesteśmy półlesbijkami. Pragniemy kobiet tak, jak nas tego nauczyli mężczyźni. Absurd? Porównaj: która scena jest seksowniejsza – ta niewinna z Gildy, gdy Rita Hayworth ściąga rękawiczkę, czy kiedy Banderas gołym tyłkiem obija się o kraty w Nie rozmawiaj z nieznajomym? Hayworth, obnażając zaledwie rękę, robi najbezwstydniejszy striptiz. Natomiast podskakująca erotycznie pupa Banderasa wywołuje dreszcz niepokoju: „Oj, żeby się nie przeziębił!”. Wina reżysera? Aktora? Panie nie potrafią podniecać się już samym widokiem męskiej nagości. Wykastrowano je z beztroskiej zmysłowości, jaką cieszyły się jeszcze pogańskie Rzymianki. 2. Kobiety Zachodu są wychowane w massmedialnym haremie. Jego przedsionkiem jest już szkoła, gdzie czytają męską prozę i poematy, opisujące uczucia do kobiet. Jeśli bohaterka utworu miota się z miłości do bohatera – i tak wiadomo, że to pisarz przebiera się psychologicznie za kobietę, by „oddać głębię jej uczuć”. Siłą rzeczy, heroiny szkolnych lektur są bledsze od herosów. No, może poza takimi wyjątkami, jak madame Bovary. Ale z niej też żaden prawdziwy wyjątek, bo Flaubert w przypływie szczerości wyznał:„Madame Bovary to ja”.Oczywiście przesadzam,genialny pisarz znakomicie udaje kobietę, na przykład Joyce monologujący jako Molly. Takie udawanki przypominają jednak starodawny teatr – tam też role kobiece odgrywali przebrani mężczyźni. Gdzie w takim razie kobieta ma się uczyć kobiecości będącej nie tylko narcystycznym (półświadomym, półlesbijskim) oczarowaniem ciałem i duszą kobiety? Gdzie podejrzeć mężczyzn, niewinnie potrenować pożądanie? Wszędzie widać zgrabne sylwetki dziewczyn. Nawet w gazetach programy telewizyjne i krzyżówki ozdabiają „kociaki”. Dziewczynka uczy się, czym jest uwodzicielska zmysłowość, patrząc na reklamy, gdzie śliczna pani ociera się biustem, nogą, spojrzeniem o widza – nie tylko rodzaju męskiego. Nagi, zamroczony pożądaniem goguś nie będzie sprzedawał wozu, kobiecych perfum czy sprzętu domowego. Szkoda: chciałabym zobaczyć oszronioną lodówkę, do której sięga po piwo kobieca rączka. A z lodówki wypada przystojny hibernatus i nagi wyznaje: „Kochana, dzięki tobie nie cierpię już na oziębłość”. 3. Jestem kulturową półlesbijką, marzę więc o spotkaniu mężczyzny pachnącego Chanel nr 5. Dlaczego od faceta nie miałoby zalatywać tym samym, co od Marilyn Monroe? Przecież Marilyn uwodzi jednakowo mężczyzn i kobiety. Najlepsze filmy miłosne, na których wychowały się pokolenia „heteroseksualnych” kobiet, zrobili mężczyźni. To męskie spojrzenie pokazuje aktorkę, męska zmysłowość każe jej zdejmować powoli rękawiczkę czy rozchylać namiętnie usta w stronę męskiego obiektywu. Nie mam za złe znakomitym reżyserom, że są świetnymi facetami, fotografikom, że tak smakowicie uczą nas patrzeć na kobiece ciało, a pisarzom, że opisują miłość. Dzięki nim kobiety uświadomione, co jest sexy, bezbłędnie powtarzają wyreżyserowany grymas Kim Basinger, opanowują do perfekcji sztukę uwodzenia.
4. Uwodzić – znaczy wiedzieć, co podnieca uwodzonego. Patrzeć na siebie jego oczyma, wczuć się w jego uczucia. Mistrzostwo uwodzenia – to stanie się nim i nią zarazem – uwodzonym i uwodzącym. Kobieta „będąca” w ten sposób mężczyzną, by go oczarować, patrzy na kobiety jego oczyma i zostaje półlesbijką. Jakże cnotliwą i wstrzemięźliwą na umyśle, jeśli nie dostrzeże swojej androgyniczności. My, półlesbijki, zwane „kobietami heteroseksualnymi”, zostałyśmy już uwiedzione przez własną kobiecość. Wierzę więc tym, które mówią, że nie stroją się i malują wyłącznie dla facetów. Dbają o siebie także z miłości do wyimaginowanego ideału kobiety doskonałej. Ona jest warta cierpień. Być może następne pokolenie będzie miało łatwiej i nie da się zamknąć w haremie-skansenie, gdzie z nudów piłuje się do perfekcji paznokcie. („Jestem tego warta”.) 5. Lubię reklamy Calvina Kleina z czasów CK ONE, biseksualnych perfum i ciuchów. „Calvinizują” modę i obyczaje. Podobnie jak purytańscy wyznawcy kalwińskiego reformatora, współcześni „calviniści” są przesadnie skromni i oszczędni w strojach. Minimalistyczny design podkreśla czystość formy lub gatunku (wszyscy jesteśmy ludźmi) i tuszuje trzeciorzędne cechy treści (niektórzy z nas są kobietami albo mężczyznami). Uniseks Kleina daje wolność wyboru. Nie jest seksualną rewolucją, ale demokracją znoszącą niewygodne granice, uwalniającą z obyczajowego haremu. Jeśli przyszłość świata należy do demokracji, należy też może do uniseksu.