„Cosmopolitan” 1999, nr 7
Wiek męski wiek klęski
Tegoroczny sylwester tylko pozornie będzie huczną imprezą na cześć kalendarza. Rozbawione miliardy ludzi sypiących konfetti, oplatanych serpentynami, tak naprawdę będą się cieszyć, że udało się im przeżyć. Dzięki sprytowi czy szczęściu dziadków, rodziców albo własnej zaradności. Okazję do załapania wyroku (historii) na froncie, w obozie lub domu miał niemal każdy, niezależnie od kontynentu i daty urodzenia. Sylwester 2000 – gigantyczna feta dla wybawieńców dziejów. Należy się im więc zabawa, do której dotrwali wbrew dwudziestowiecznym tyranozaurom i geopolitycznym horrorom okoliczności. Sama z przyjemnością zatrąbię i strzelę z korkowca, by pokazać (komu? Bogu i Historii? czy Telewizji?), że mimo wszystko żyję. A jak, i to jak! Mogę przecież korzystać z rad kolorowych pism, mówiących, jak żyć i pachnieć. Typujących Schwarzeneggera w plebiscytach na ulubione zwierzę. Natomiast wokół mnie sami imponentni (od słów imponować” i „potencja”) mężczyźni, po prostu współczesne ideały na prozaku, koniaku i viagrze.
1. Za dużo jak na przeciętną wyobraźnię było w tej epoce masowych zbrodni i zbiorowych grobów anonimowych ofiar. Dlatego nasza kultura (masowa) uwielbia pojedyncze i sławne trupy: Diana, Kennedy, Marilyn Monroe. To są współczesne legendy o ładnych, świeżych trupach (zginęli w „kwiecie wieku”), którymi żywi się nasza padlinożerna fantazja, wychowana na faktach XX wieku. Czy nie z tego powodu, że uwielbiamy fotogenicznych nieboszczyków, Angielski pacjent stał się sentymentalnym hitem końca stulecia? Jego bohater miał pecha i spalił się z miłości oraz benzyny po uwikłaniu w szprychy historii. Nie wiadomo dokładnie, czy był rzeczywiście szpiegiem. Każdemu z nas mogłoby się coś takiego przytrafić: miłość, wpadka z Historią, proces o szpiegostwo (niekoniecznie od razu cały proces moskiewski, ale nieco mniejszy donosik, lustracja, podejrzenie o nieprawomyślność). Juliette Binoche za rolę pielęgniarki, opiekującej się tytułowym poparzonym „pacjentem”, dostała Oscara. Tylko za rolę, a nie za odegranie ideału kobiecości? Binoche podkochuje się w facecie będącym przystojnym trupem, niezdolnym już do niczego. Podaje mu śniadanie, morfinę i dba o niego jak matka. Który z panów nie marzyłby o takiej „towarzyszce życia”? Ładnej, zgrabnej i poświęcającej się dla męskiego, wypalonego trupa. Przepraszam, panowie, być może przesadzam, nie jesteście aż tak wymagający (co do wyboru partnerki) i bezkrytyczni (względem siebie samych). Ale czy coś się zmieniło w waszej mentalności od patriarchalnych, biblijnych czasów? Co prawda, wtedy płeć wybrana była obowiązkowo obrzezana. Bo Stwórca na pamiątkę waszych wyjątkowo bliskich z nim stosunków kazał się wam pozbyć kawałka skórki. Tylko bezbożnym i zazdrosnym (oczywiście o porżniętego fallusa) kobietom mogło przyjść do głowy, że obrzezanie to totemiczny wygłup. Albo zabieg higieniczny, a nie ślad po miłości Stwórcy, który zrobił wam kosmiczną laskę i na pamiątkę odgryzł końcówkę.
Patriarchowie długo podtrzymywali tezę o waszej wyjątkowości, ale w XX wieku ogłoszono koniec patriarchalizmu. Przecież XX jest zapisem żeńskiej pary chromosomów, a nie męskiej XY. Być może ta genetyczno-kalendarzowa symbolika ośmieliła kobiety do pierwszego sensownego ruchu przeciwko męskiej dominacji, czyli do feminizmu. Sensownego ruchu, którego jednak nie wykonałam. Może dlatego, że za bardzo kocham tatusia? Lecz w roku 1999 panowie nadal zarabiają więcej od pań i nawet jeśli nie należą już do płci wybranej, to sami się wybierają na intratne stanowiska.
2. Sądzę, że postęp w medycynie, szczególnie w chirurgii, jest zasługą dwudziestowiecznych wojen, dostarczających w nadmiarze zmasakrowanych ciał i innych resztek tkanek, tak przydatnych chirurgom. Frontowi (stacjonarny front lat 1914-1917) koledzy mojego dziadka z urazami twarzy mogli w najlepszym razie liczyć na „przeszczep włoski”. Polegał on na przywiązaniu beznosej twarzy do specjalnie wyciętej rany w ramieniu. Po kilku tygodniach ziejąca dziura po nosie zatykała się odrobiną tkanki z ręki. Ci bez szczęk mieli mniej szczęścia i do końca życia łykali papkę. Michael Jackson, podejrzewam, nie ma w ogóle twarzy, a mimo wszystko ma nos, usta podtrzymywane kilkoma szwami. Czy nie jest to rewelacyjnie widoczny postęp niewidocznego? W przeciwieństwie do rozpowszechnionego w tym wieku niewidocznego postępu tego, co najwidoczniej potrzebne: humanitaryzmu, sprawiedliwości, demokracji… Wracając do frontowej gangreny i amputowania członków. Kiedy findesieclowe damy, cierpiące na kobiecą przypadłość – histerię (czyli stwardnienie macicy) – poddawały się zabiegom rozmasowania ściśniętego histerią seksu, lekarz używał narzędzi fallicznego kształtu. Zabieg był udany, zaś dama usatysfakcjonowana, gdy masaż kończył się spazmami, okrzykami: ach! i och! oraz popadnięciem w typowy po takim wstrząsie błogostan. Zazdrość męża o przyrządy lekarskie do masażu byłaby równie absurdalna, jak zazdrość o lancet, dobierający się do wnętrza współmałżonki podczas operacji. Zazdrość o paramedyczny orgazm? Niemożliwe, gdyż ówcześnie nie było kobiecego orgazmu, tylko histeria. Później w falliczny przyrząd wmontowano baterie. Reklamówki firm wysyłkowych z lat pięćdziesiątych-sześćdziesiątych dla gospodyń domowych polecały masować nim twarz. Potem falliczny kształt utypizowano na wzór i podobieństwo męskiego członka. W ten sposób kobiety dostały do ręki (i nie tylko) kawałek męskiego ciała o nazwie wibrator. Chociaż słuszniej byłoby nazwać go zgodnie z funkcją samojebem, bo służy chyba do tego, a nie do masowania twarzy, dziąseł czy wibrowania. Na czym polega dalszy, dwudziestowieczny postęp samojebów? Na tym, że podwójny członek do synchronicznego używania przez dwie panie produkuje się specjalnie dla lesbijek. Biedne lesbijki, tak brzydzące się mężczyzną, kupują w sex-shopach ochłap męskiego ciała. Nie jest to ledwie zaznaczony falliczny kształt, jakim pocieszały się wyuzdane libertynki czy damy pod koniec ubiegłego wieku. Jest to ozdobiona precyzyjnie wyrzeźbioną główką, okablowana żyłami lateksowa atrapa znienawidzonego symbolu męskiej jurności. Czy nie po raz pierwszy od czasów Safony mężczyzna kładzie się długim, fallicznym cieniem na ideale lesbijskiej miłości? Sukces mężczyzn, klęska kobiet? Raczej seksowny paradoks.
3. Zimny ocean. Noc i dryfująca lodowa góra. Naprzeciwko niej, jak wiadomo, „Titanic” z Leonardem di Caprio na pokładzie. Trach! I po wszystkim. Pozornie zderzył się kawał lodu z kupą niezbyt dobrze znitowanej blachy. Ale w rzeczywistości zderzyła się męskość z kobiecością. Najlepszy, największy, najnowocześniejszy statek. Chluba inżynierów, szczytowy wytwór ludzkiej (czyli ówczesnej męskiej) techniki. Symbol siły i postępu nauki, zakuty w metaliczną zbroję. Z drugiej strony ledwo odkryta (przez Freuda) i wynurzona podświadomość (trzy czwarte góry lodowej jest pod powierzchnią), biernie unoszona prądami. Bezwolna kobiecość, symbolizowana przez wodę i noc. Zmarznięta w bryłę lodu woda – to zamarznięte na lód serce femme fatale. Bez skrupułów niszczącej mężczyzn, sprowadzającej ich na dno. Najsłynniejsza katastrofa tego wieku i przedsmak zemsty, na jaką być może jesteśmy skazani za zgwałconą przez męską cywilizację Matkę Naturę. Owocem tego wymuszonego związku Natury z cywilizacją jest pod koniec stulecia złośliwe Dzieciątko (po hiszpańsku El NiĄo), wyhodowane w inkubatorze efektu cieplarnianego. 4. Dawniej historyjki i historie miały morał. Współcześnie, gdy zapanował industrializm, przerabiający głównie ludzi na przydatne śrubki systemu, liczy się pragmatyzm, czyli efekt zdarzenia. Dlatego nikt nie mówi o cieplarnianym morale, lecz efekcie cieplarnianym, będącym następstwem historii ludzkiej głupoty. I nikt nie wyciągnie z niego morału, bo z efektów (czystek etnicznych, zbrojeń, głodu) wyciąga się wyłącznie zyski. Tak więc ludzkość skończy albo bardzo efektownie, albo moralnie. Ciekawe, kto na tym zyska. 5. Jeśli najbardziej efektowny użytek z języka niemieckiego w tym wieku zrobili Hitler i Nina Hagen, to nie mniej zasłużony jest Ludwig Wittgenstein. Ten najmodniejszy filozof XX wieku powiedział: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”. A jednak Hitler swoim wrzaskiem stworzył Trzecią Rzeszę. Szkoda, że Wittgenstein nie dogadał się z Hitlerem, gdy wspólnie chodzili do szkoły w Linzu. Byli przecież w tej samej klasie, ale najwidoczniej nie znaleźli wspólnego języka. Gdyby nieśmiały Ludwiś wpłynął wtedy na zakompleksionego Adol.a, nie doszłoby może do anszlusu i wojny.