Dziewczyny ogłosiły więc konkurs imienia Andrzeja Szczypiorskiego z atrakcyjną nagrodą dla tego, kto odnajdzie w ich książkach ów archetypiczny „czarny penis”, o którym do tej pory dziewiczo nie miały pojęcia. Żeby znowu nie być posądzoną o pornografię i kontrowersyjność (to słowo zastąpiło kojarzący się z filisterstwem „skandal”), uprzedzam, że moja wyprawa do Australii była pozbawiona takiego podtekstu. Aborygeński penis zainteresował mnie wyłącznie zawodowo, bowiem jedną z moich profesji jest antropologia. Chociaż nie przeczę, że jako przyszła matka interesuję się świadomym macierzyństwem.
Nie chciałabym, żeby ta wycieczka na antypody przerwała opowieść o mojej ulicy. Z Nowego Światu warto przejść na Krakowskie Przedmieście i zajrzeć do Ministerstwa Kultury i Sztuki. Na ścianie zamiast niekontrowersyjnego portretu Chopina czy choćby kopii wojennej Matejki wisi obrzydliwy kogucik z kolorowej sklejki. We Francji kogut symbolizuje galicyjską jurność. Ten żałosny z ministerstwa kojarzy się raczej z ludową przyśpiewką: „Wyciął sobie idiota kogutka, by mu piał, skoro świt”. Obok wyciętego kogutka dwie olbrzymie tablice, z których można wyczytać o wzroście lub upadku: sypania piaskiem, wyrobu rękawiczek na desce, fajczarstwa. Szkoda, że Francuzi zarezerwowali już sobie La Comedie Francaise: nam pozostaje ogłosić budowę La Tragedie Polonaise, ale równie zasłużonej, co wesołej.
„Wprost” 1997, nr 29
Nie kastrujcie Banderasa!
Poddano mnie wielu operacjom kosmetycznym. Znosiłam dzielnie męki cięć i retuszy.Zdecydowałam się w końcu o nich opowiedzieć.Wyłącznie o swoich przeżyciach, chociaż domyślam się, co musieli przecierpieć inni, gdy ręcznie lub za pomocą komputera upiększano ich teksty.
Podpisanie tekstu w gazecie jest coraz częściej daniem swego logo pod czyjąś (korekty, redakcji?) myśl. Poprawiacze cudzych tekstów wyznają zasadę: „im więcej przekręcę, tym bardziej jestem”, i zostawiają po sobie ślad odciśnięty nie łapką, lecz stopką redakcyjną. Pół biedy, gdy tak jak we „Wprost”, ktoś zmieni „niefortunną rozmowę Chrystusa z konsulem Piłatem” na „nieformalną” Może „nieformalność” bardziej pasuje do ewangelicznej rozmowy z dyplomatą, bo był to wszakże dialog prywatny, ku przyjemności Piłata, wykształconego na sofizmatach i formach prawa rzymskiego. Mimo że chodziło mi o skutek tego dyskursu, a nie o formę, mogę zrozumieć poprawiacza: podświadomie wczuł się w antyk i zgodnie z arystotelesowskim sposobem rozumowania uznał to, co niefortunne, za pozbawione formy. Gdy jednak tekst jest nie o Mesjaszu, lecz o seksownym Banderasie, podświadomość przybiera współczesne formy freudowskich kompleksów. W jednym z pism kobiecych damska rączka wycięła (mi) męskie jądra z hymnu na cześć słodkiego od hormonów głosu Antka Banderasa: „Męski tembr głosu powstaje z mutacji, jest echem dojrzewających jąder, gdy chłopiec zamienia się w młodzieńca. Sygnałem, że mężczyzna dojrzał do miłości”. Tak więc kobieca zazdrość
o penisa posługuje się tym, co akurat ma pod ręką – a to nożem, a to długopisikiem. Można by pomyśleć, że wydawanie książek – żmudniejsze od redagowania gazet – zniechęca poprawiaczy do wpisywania własnych koncepcji (na przykład teologicznych) w tekst autora. Ale gdzie tam. Ostatnia korekta, wszystko przejrzane kilka razy, bezbłędne, książka idzie do drukarni i w nowiutkim egzemplarzu Kabaretu metafizycznego w zdaniu: „Chrystus nas zbawił, to już wielki cud, ale kto nas teraz zabawi?”, słowo „zabawi” zmieniono na „zbawi”. Zdanie traci sens, lecz zyskuje głębię metafizyczną, ba – heretycką. Nie sądzę, żebym miała szczególnego pecha korekcyjnego do Jezusa Chrystusa. Podejrzewam, że w tak religijnym kraju jak Polska każdy (poprawiacz) ma swoje poglądy na temat roli Mesjasza w tekście i gdzie indziej.
Najciekawiej jest prześledzić, w jaki sposób pracują zawodowi poprawiacze z języka na język, czyli tłumacze. Nie uwłaczając ich profesji, przypomina to niekiedy pracę anegdotycznej telefonistki z hotelu, która zrozumiawszy złożone po angielsku zamówienie dwóch herbat do pokoju numer dwa jako „Tu ti tu tu”, odpowiedziała: „A tu titaka”. Dostałam do przejrzenia francuskie tłumaczenie jednej z moich książek, przy którym pracowała pani znająca polski i pan nie mówiący ani słowa w języku słowiańskim, ale za to poeta. Zasłużone paryskie wydawnictwo, tak więc i ja z pełnym szacunkiem zasiadłam do lektury. Czytając, zdałam sobie z przerażeniem sprawę, że nie jest to tłumaczenie, lecz wytłumaczenie. W polskiej wersji bohater wstrzykuje sobie lizol, wzbudzając tym ciekawość przyjaciół, czy można przeżyć z lizolem we krwi. Francuska tłumaczka nie miała pojęcia, czym jest lizol, we Francji nazywa się on poetycko Veau de javel. Na szczęście współpracujący z nią poeta nie poszedł dalej tropem skojarzeń językowych i nie wymyślili czegoś z „lizaniem”. Tłumaczka zajrzała do słownika, gdzie znalazła wyjaśnienie, że lizol to jakiś kwas, i to skojarzyła zapewne z innym popularnym kwasem, zwanym naukowo dwuetyloamidem kwasu lizergowego, czyli halucynogennym LSD. I tak z iście kartezjańską logiką, chlubą Francuzów, przerobiono samobójcę na ćpuna, bo z LSD wstrzykniętym czy zjedzonym można żyć, i to jak – dwadzieścia cztery godziny wirtualnych halucynacji. Po prostu zwycięstwo l’espirt nad materią tłumaczonej powieści. Być może w pracy tłumacza, podobnie jak korektora, wydostają się z podświadomości archetypy-stereotypy. Francuska niefrasobliwość, niemiecka solidność i dosłowność. Zaczęłam mieć takie podejrzenia po liście niemieckiej tłumaczki, zmagającej się z moim Podręcznikiem, do ludzi: „Co to jest «sałatka po kantońsku z faszerowanych robali»? Co to ma być robal? Robale??? Czy literówka od robala? Jestem w niezłej sytuacji, że mam sinologa pod ręką (mój mąż), ale on nie zna takiego chińskiego czy kantońskiego dania, chociaż mówi, że nie ma czegoś, czego by Kantończycy nie zjedli. A co do słowa «mineta» – wiem tyle, że po niemiecku jest takie samo słowo «Minette» (ale raczej w sensie kobiety udzielającej minetę, czyli mineciary). Ciekawe, że na niemiecki nie jest to łatwe do tłumaczenia, ponieważ zależy, kto i komu. 1. Jeżeli ona jemu, wtedy mówi się: «einen blasen», «sie bläst ihrn einen». 2. Jeżeli on jej, nie ma na to żadnego niemieckiego odpowiednika. 3. Jeżeli on i ona sobie nawzajem, to mówi się: «französisch», «französischer Verkehr». No cóż, w związku poprawiacz-autor rzadko kiedy „udzielają sobie nawzajem”, najczęściej poprawiacz autorowi, co się nazywa korektą lub tłumaczeniem. W drugą stronę nie ma odpowiednika i stąd się czasem biorą cierpienia młodego Verkehra.
„Wprost” 1998, nr 3
Konsul Piłat i inni
Przyjęcia w ambasadach są celebrowane, jakby chciano ratować ginący gatunek gości dyplomatycznych. Gdy państwo ambasadorostwo z akcentem narodowym i językowym witają przesuwających się rządkiem pana i panią X, pana i panią Y – przypomina to wstępowanie par do arki Noego.
O wiele ciekawsze są konsulaty, gdzie bez zderzaków etykiety tubylcy muszą sobie radzić z tambylcami. Zanim moim hobby stało się ich zwiedzanie, musiałam przejść przez polski konsulat w Paryżu. Poprosiłam nowego, postkomunistycznego urzędnika o paszport, bo od kilku lat byłam bezprizornaja. Konsul, zadowolony, że w jego placówce chcę trwać przy polskości, miał jednak kłopot: chciałam ten paszport na następny dzień, gdyż zaraz miałam jechać do Włoch. Licytacja trwała krótko. On wyłożył formularze, a ja bilet do Rzymu. „Drogi konsulu, jeżeli nie dostanę paszportu od razu, i tak pojadę na cudzy. Mam koleżankę, też blondynkę, a we Włoszech una bionda jest identyczna z inną biondą. Są tam rasą nierozróżnialną, jak dla nas Murzyni czy Chińczycy”. Odwiedzanie Polaków w więzieniach najwyraźniej nie należało do ulubionych obowiązków konsula.Westchnął i napisał,co trzeba.Tak więc mój paszport zadziwia celników całego świata: pod koniec XX wieku pełno w nim kleksów wilgoci, bo wypisano go ręcznie, wykaligrafowano ostatnim odruchem nie skomputeryzowanej, ludzkiej serdeczności. Konsulat marokański w Warszawie ogranicza swe kontakty z cudzoziemcami do dziury w szybie. Wysiada się z windy w jakimś korytarzu wieżowca i tam oddaje dokumenty. Na prośbę o strzęp zaświadczenia, iż w czeluści zniknął mój jedyny dowód tożsamości, oburzona Marokanka zwraca mi z obrzydzeniem wszystkie papiery: „Jak to, przecież nie są złodziejami czy kuglarzami z Marrakeszu, wzięli, to oddadzą! Nie ma zaufania, to nie”. Oczywiście, że mam, wizę w końcu też. Indyjski konsulat, znajdujący się również przy windzie, daje zaświadczenia o przetrzymywaniu paszportu, ale nie wyda tak łatwo wizy, jeśli w rubryce „zawód” wpisało się: „dziennikarz”. Przekonuję, że niczego nie napiszę o ich kraju, co można bowiem zobaczyć przez kilka godzin tranzytu w Delhi. Czy to prawda? „A cóż to jest prawda?” – zapytał prokonsul Piłat. Wiadomo z historii chrześcijaństwa, jak fatalne skutki może mieć taka nieformalna rozmowa. Dlatego obiecuję sobie, że następnym razem wpiszę neutralny zawód, może woman.