Co pan robił w roku 1968?
Sztukę. Krążyłem między Zurychem a Londynem. Sześćdziesiąty ósmy nie był wybuchem nowego. Był końcem prawdziwego buntu, a ludzie niezdolni do niczego wzięli się wtedy za politykę.
Na każdym z pańskich plakatów jest zielony prostokąt z napisem „United Colors of Benetton”. Co to dokładnie znaczy?
Naklejony na obraz zakrwawionej koszulki, umierającego na AIDS czy scenę porodu jest podpisem w rodzaju: „Zobaczone i potwierdzone przez Benettona”? Świadek czasów czy logo wciskające się nachalnie na szokujące, przyciągające obrazy?
Przecież pani, rozmawiając ze mną, też działa pod jakimś szyldem, konkretnie „Elle”. Z tą różnicą, że pani tego wywiadu ze mną nie wydrukują. Benetton nie jest lubiany przez wydawców, bo się prawie wcale nie reklamuje w prasie. Fiat wydaje dziennie na reklamę tyle, ile Benetton w trzy lata. Ale kto pamięta hasło reklamowe Fiata?
Załóżmy, że jednak wydrukują.
Bo Benetton kupił reklamę w „Elle”?
Nie kupił. Lubię to, co pan robi, i mam ochotę pana zareklamować. Wydaje pan książkę Reklama jest martwa, ale się uśmiecha, plany na przyszłość?
Zaraz padnie pytanie, czemu żeruję na nędzy świata, albo coś w tym rodzaju. Ja już dość powiedziałem. Proszę przejrzeć nasze pismo „Colors”, tam są podpisy, komentarze. A reszta to obrazy. Czy staliśmy się analfabetami, czy trzeba objaśniać obraz? Basta, patrzmy i milczmy!
„Elle” 1996, nr 16 (styczeń)
Harlequiny dla intelektualistów
Entuzjastyczną przedmowę do pani książki My zdies’ emigranty napisał Czesław Miłosz.
To był poniekąd przypadek. Był rok 1990 i nie mogłam znaleźć wydawcy swojej prozy. Wysłałam ją więc do pana Miłosza, prosząc, by ten wskazał mi właściwą oficynę. Tymczasem znalazł się wydawca, a jednocześnie Miłosz przysłał ciepły list. Wydawca dał mi wtedy do wyboru:„Albo książka z przedmową-listem,albo nic”.Nie chciałam zostać z przedmową do książki.
Miłoszowi mogło się spodobać, że pisarka w pani wieku nie wchodzi w ciąg „polskich przeklętych pytań”. Mówi pani, że pisze, „Harlequiny dla intelektualistów”.
Po prostu piszę zarazem o erotyce i ezoteryce,dla mnie to niekiedy jedno.W Polsce o seksie pisze się tylko w niektórych harlequinach, o ezoteryce prawie wcale. Kiedy ktoś nakłada te sfery, czytelnik ma wrażenie kontaktu z literaturą dziwaczną, wobec której nie umie zająć stanowiska. Nic dziwnego, tarot ani dylematy paryskiej cyganerii nie należą do zasobu tradycyjnych polskich tematów.
A czy myślenie jest tematem polskim? Ja wprawdzie urodziłam się w tym kraju i tu kończyłam szkoły, ale nie mam zamiaru składać deklaracji, czy i na ile czuję się Polką. Mogę powiedzieć, że nie lubię na przykład Mazowsza, za to lubię Prowansję i Bieszczady. Polskość w ogóle nie jest dla mnie ani barierą, ani komplementem. Piszę dla ludzi i boli mnie, kiedy – obojętnie: Włosi czy Polacy – nie rozumieją mojej literatury. Po co takie usilne krajanie współczesnej literatury, jeśli jest na dobrym poziomie, na „podliteraturę” szwedzką, polską, francuską? Polska nie jest „podkrajem”, gdzie pisze się „podliteraturę” dla „podludzi” Jeżeli można myśleć całym mózgiem, to dlaczego by nie myśleć szerzej, zamiast wciskać swoje widzenie świata między granicę na Odrze, Bugu, Łabie czy gdzieś tam.
Doktor Judym wykorzystał pobyt w Paryżu na uzupełnienie wiedzy medycznej, potrzebnej chorym górnikom ze Śląska. Pani bohaterka bawi w kręgach zwariowanej cyganerii artystycznej.
Kiedyś w stanie wojennym usłyszałam w radiu audycję o tych „pozytywnych” młodych ludziach, którzy zrezygnowali z możliwości wyjazdu na Zachód. Jeden z nich przepisywał ręcznie Chłopów Reymonta. Ja nie mam najmniejszej ochoty przepisywać losów Judyma – to było dziewięćdziesiąt lat temu – ani żadnego z tradycyjnych polskich wątków, które mnie nie dotyczą: głupoty, krzywdy i biedy. Nie mam też zamiaru przeżywać rozterek z powodu pana Pawlaka – wolę już cierpieć z powodu tłustego kremu we francuskich ciastkach. Wyjechałam z Polski, żeby uciec z tego „trójkąta bermudzkiego”, bo Polacy żyją w wiecznym trójkącie: Matka Boska, Matka Polka i własna matka, a ojciec na cokole albo w rynsztoku. Mnie to nie interesuje, może jestem półsierotą.
Seks w pani powieściach to nie proste rozładowanie napięcia ani finał burzliwego romansu, ale sposób wtajemniczenia w ciemną wiedzę ezoteryczną.
Gdy byłam młodsza, długo nie mogłam odróżnić słowa „erotyka” i „ezoteryka”: może to kwestia podświadomości. Potem, kiedy spotykałam się z opisami scen miłosnych, drażniło mnie, że są to sceny „odmóżdżone”. Tymczasem seks jest funkcją intelektu,„robi się”to także mózgiem.Człowiek jest podobno jedyną z żyjących istot,która seks może uprawiać i myśleć także bez przerwy. Wynikałoby z tego, że ludzkość to coś pomiędzy erotomanią a przeintelektualizowaniem. Zwierzęta tego nie potrafią, więc dlaczego nie wywindować trochę tej erotyki.
Z czego pani żyje?
Z pisania do gazet; za podobne pieniądze we Francji i w Polsce. Na drugiej książce zarobiłam brutto milion złotych, a we Francji tylko w formie zaliczki dostałam za nią dwadzieścia razy więcej. Za wydanie trzech tysięcy egzemplarzy trzeciej zapłacili mi już trochę więcej. Kabaret metafizyczny przyniósł mi około dwóch milionów.
Rozmawiał Wiesław Kot
„Wprost” 1994, nr 31
Piszę ciałem
W jakim stopniu pani twórczość to tworzenie pewnej biografii, a w jakim jest ona autobiografią?
Każde pisanie jest kreowaniem i nie potrafię tego oddzielić od siebie. Moi bohaterowie to nie jestem ja i nie są to do końca postacie wymyślone, to jakaś alchemia słów, do której trudno się dostać.
A jak wyglądała pani biografia emocjonalna? Jakie zjawiska panią ukształtowały – książki? Filmy? Strajki? Kolejki po mięso? Ukształtowały mnie nie tyle zdarzenia, ile sposób ich następowania. Najważniejsze dla mnie chwile to obalanie mistrzów, mitów i rzeczy zastanych. Tym był dla mnie najpierw wyjazd z Polski, potem wyjazd z Francji, a także świadomość, że jakieś postacie, które mnie interesowały, okazały się niewarte tego.
Czy mogłaby pani podać przykład obalenia mistrza?
Maria Konopnicka, gdy zrozumiałam, że krasnoludki nie istnieją.
A potem? Może wskaże pani jeszcze kogoś – pokonanego bądź przyswojonego?
Nie cierpię czytać prozy. Jeśli nie muszę, to nie czytam, bo z reguły nie dowiaduję się niczego nowego.Analfabetyzm w naszym kraju zaniknął,więc to,że ktoś umie pisać, nic nie znaczy.
I po prostu nie czyta pani prozy?
Nie. Jeśli nie zmuszają mnie do tego obowiązki zawodowe.
A jednak w jednym z numerów „ExLibrisu” ukazał się artykuł, w którym wymienia pani Jana Potockiego, Edwarda Stachurę i Andrzeja Żuławskiego jako pisarzy w jakiś sposób pani bliskich.
Rzeczywiście istnieją dla mnie ważne postacie. Postać pierwsza, o której pani nie wspomniała, to pisarz Abulafia. Żył w XII-XIII wieku w Hiszpanii, ale właściwie całe życie krążył po wybrzeżu Morza Śródziemnego. Był zafascynowany słowem, pojmował je bardzo mistycznie, dokonał niewiarygodnych rzeczy – stworzył w kabale całą szkołę i być może zajmował się magią, która jest ściśle związana ze słowem, bo „na początku było Słowo”. On brał słowo dosłownie. Dla przyjmujących Eucharystię słowo jest ciałem i tak też było dla niego. Zginął prawdopodobnie otruty. Postać druga, Jan Potocki – też podróżnik, też tragiczna pętla żywota. Więc Potocki – też zafascynowany słowami, ich grą i znaczeniem. Gdy po raz pierwszy przeczytałam, poczułam niesamowitą bliskość. Stachura – podróżnik, który nigdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca, dla niego także ważna była Francja, on traktował słowo jak chleb powszedni.