Często stosuje pani zabieg charakterystyczny dla postmodernizmu, łącząc i traktując równorzędnie fikcję literacką (w My zdies’ emigranty pamiętnik bohaterki) z tekstem dyskursywnym (praca magisterska o Marii Magdalenie)…
I to jest postmodernizm?!
No, tak jakby… Obydwie formy wypowiedzi to jedynie hipotezy sensu…
To ja tego, kurwa, nie wiedziałam. Czuję się jak bohater Moliera – podobnie jak on nie wiedziałam, że mówię prozą… Pod postmodernizm można wszystko podciągnąć, to słowo działa jak wytrych. Ja mówię postmodernizm zamiast głupota. Tak zwani intelektualiści traktują to jako przerywnik, jak przecinek, dla nich ma takie samo znaczenie, jak kurwa dla prostaków. Ja jednak nadal wolę słowo kurwa niż postmodernizm.
Jednak musiała pani dokonać świadomie tego zabiegu: zetknięcia tekstu dyskursywnego z wątkiem fikcji literackiej…
Pisze się szalenie świadomie, to jest nawet nadświadomość. Moje książki są jednak w pewnym stopniu skonstruowane nieświadomie, bo nadświadomość jest nieświadomością. Nie siadam do pisania z założeniem, że ja teraz przywalę postmodernizmem. Nie. Piszę, bo mam w sobie coś do opisania, a nie ilustruję nurtu, który jedni nazywają postmodernizmem, inni dekonstruktywizmem albo dekadentyzmem… To są ilustracje do moich myśli, do mnie, a nie do teorii.
Czy zgodziłaby się pani ze zdaniem, że na przestrzeni tych trzech powieści dokonuje się przejście od optymizmu i afirmacji pewnych wartości…
Chrześcijańskich.
Tak, ja akurat miałam tu na myśli rodzinę i małżeństwo w My zdies’ emigranty – do rozpadu wartości i pesymizmu Kabaretu metafizycznego.
Nie. Ta droga wiedzie od wartości chrześcijańskich do superchrześcijańskich. Chrześcijaństwo wcale nie jest optymistyczne, Chrystus umarł na krzyżu i choć zmartwychwstał, to wszystko kończy się Apokalipsą i Sądem Ostatecznym. Może być wiara radosna, ale wiedza o niej niekoniecznie.
Uważam, że rozpad – noc czarna mistyków – dokądś prowadzi. To jest adekwatne do stanu wiary. Można być człowiekiem głęboko wierzącym poprzez zdanie sobie sprawy z rozpadu, z marności tego, co istnieje. I do tego w jakiś sposób prowadzi chrześcijaństwo. Mówi: uświadom sobie, że wszystko jest zgnilizną, rozpadem, wszystko znika, a istnieje duch czy życie wieczne. Tak mówi chrześcijaństwo. To jest pogłębienie wartości, a nie rozpad.
Co dla pani jest najistotniejsze w chrześcijaństwie?
Samo chrześcijaństwo.
W My zdies’ emigranty można zauważyć, rzecz jasna, będąc uważnym czytelnikiem, strukturę dwudzielną, w Tarocie paryskim – układ koła, Kabaret metafizyczny – to powieść rozpadająca się na elementy… Co będzie dalej?
Teraz może trójkąt? Może mi się świat rozpadł na trójkątne komórki? Najpierw podzielił się na dwie półkule mózgowe, potem był mały obłęd, który jest kołem, a następnie uwolnienie, czyli rozpad na elementy. To prawda – świat mi się rozpadł, i to zdrowo. Ten fizyczny i ten emocjonalny. Może rozpad nie jest najlepszym słowem, bo kojarzy się z ruiną. Nastąpił taki podział na części, że można coś zacząć w zupełnie dowolnym momencie i skończyć w jakimś innym. I z tych elementów, tak dowolnie zaczętych i skończonych, jak w Kabarecie metafizycznym, można ułożyć sobie sposób myślenia i życia.
Nad czym więc pani teraz pracuje?
Nad sobą. Prócz tego piszę scenariusz, rzecz się dzieje w Polsce, teraz, współcześnie, i jest o tym, o czym wszystkie moje książki, a więc o umyśle.
Tak właśnie określiłaby pani tematykę swych książek?
Tak. One są myśleniem, a myśli wywodzą się z umysłu, a może z mózgu – jak hormony z gruczołów. Pracuję teraz nad scenariuszem: historia dwojga ludzi zawsze czymś owocuje – jeśli nie miłością ani obojętnością, to często szaleństwem.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiała Aneta Górnicka-Boratyńska
„Polityka” 1994, nr 48
Gruboskórni i obrzezani
Czy tytuł pani najnowszej książki, Światowidz traktować jako grę słów i – jeżeli tak – jak należy go odczytywać: światły widz, światowy jasnowidz…? Kiedyś, w dawnych dobrych czasach, Słowianie mieli boga widzącego nie tylko z góry, ale też na wszystkie strony świata, nazywano go więc Światowidem. My widzimy świat i świat nas ogląda. Jesteśmy wystawieni na pokaz w tej światowej wiosce, gdzie są odpusty od wszystkiego i targi żywym towarem. Piszę o religiach – stąd gra słów, którą pani zauważyła. Proszę czytać, jak się podoba.
To ostatnie skojarzenie z jasnowidzem narzuca mi się w związku z refleksją, że w książkach pani – a więc osoby młodej – jest mnóstwo zdań twierdzących, niemal zapewniających, a tak mało znaków zapytania i wątpliwości.
Najwięcej znaków zapytania jest w podręcznikach dla dzieci i młodzieży, na przykład: „Jaś miał dwa jabłka. Zjadł jedno. Ile mu zostało?” Wszyscy znamy te najważniejsze pytania: „Jak? Dlaczego? Po co? Kiedy?” Próbuję więc na nie odpowiedzieć jak inni ludzie. Napisałam Poradnik do ludzi (dorosłych), zawierający być może mnóstwo subiektywnych twierdzeń, na tym polega literatura. Przecież dobra odpowiedź jest niczym innym, jak prowokacją do następnych pytań.
Podwójne łechtaczki i podobne „środki rażenia” – czy nie mają zbyt wielkiej siły, skoro gros czytelników nie jest w stanie przebrnąć przez nie dalej? I czy nie jest tak, że jedyny ich efekt to narzucające się pytanie: czy Manuela Gretkowska gotuje zupę z makaronem w postaci muszelek, które kształtem śmiało mogą się kojarzyć?
Na średniowiecznych kościołach umieszczano maszkarony lub inne świństwa. W centrum Paryża jest gotycki portal z diabłem przechwalającym się gigantyczną erekcją. Te sprośności miały odstraszyć naiwnych głuptasów, a wtajemniczonych zapraszać do masońskich misteriów. To była metafora, pani pytanie chyba także, bo po raz pierwszy słyszę, że czytelników zniechęcają erotyczne kawałki. Współczesna, żywa literatura nie ucieka świętojebliwie od tak odrażającego i obcego ludziom tematu jak miłość erotyczna.
Ile dni spędziła pani w każdym z tych miejsc i czy wyprawa nie była tylko podkładką – wyrażoną stemplami w paszporcie – do napisania książki podróżniczej tak naprawdę wymyślonej w fotelu?
Witkacy po psychodeliku zobaczył całą tajemnicę bytu w pepitce. Homer nic nie widział, bo był ślepy, ale opisał niezłą historię, Borges stworzył światy nieistniejące, a ja miałam okazję opisać świat, który istnieje. Wszyscy teraz podróżują, ale większość nie jest w stanie nawet opisać, jak wyglądał ich hotelowy pokój. Młoda polska aktorka zwierzyła się wzruszająco kamerze, że po trzech miesiącach nagrywania filmu w Szanghaju nie umie nic opowiedzieć o tym miejscu, gdyż nie mogła się w żaden sposób porozumieć z Chińczykami. Piszę właśnie za nią i za innych o tym „nic”. O tym, jak nie mogłam się dogadać z Chińczykami, Aborygenami, Rembrandtem, Baconem oraz sąsiadką Wiśniewską, co u mnie na łódzkich Batutach hoduje kury w rurach wieżowca na ósmym piętrze. Levi-Strauss pisał Smutek tropików w swojej paryskiej garsonierze, korzystając z materiałów badawczych innych antropologów, w większości kobiet. Jak twierdził: „Kobieta antropolog jest w terenie pracowitsza i bardziej spostrzegawcza od mężczyzn”. Jestem także żeńskim antropologiem po szkole paryskiej, nie odbiegam więc od normy.
Epatuje pani w swoich książkach erudycją, asocjacjami, konstrukcjami intelektualnymi. Czy pani zdaniem można kogoś uintelektualnić i podnieść mu IQ tak, jak „zaraża się” wrażliwością?
Przed chwilą było, że epatuję erotyką, teraz, że intelektem. Czyżbym była ogólnoludzka? Czy można zarazić kogoś wrażliwością, tego nie wiem. Jedni są gruboskórni, inni pozbawieni tej ochrony, obrzezani. Są panienki i faceci, sypiający ze znanymi ludźmi, jakby wierzyli, że talent przenosi się drogą płciową.