Mówi się, że wrażliwość Gretkowskiej jest chora. Czy opowieści o godzinach spędzanych w dzieciństwie w zakładzie psychiatrycznym – miejscu pracy pani mamy – i doświadczeniach z narkotykami mają podsycać tego typu opinie?
Nie opowieści, tylko jedno zdanie w wywiadzie, kiedy poproszono mnie, bym opowiedziała, kim są moi rodzice. Gdy zamykano z dopustu bożego przedszkole, moja matka, jak większość kobiet, musiała coś zrobić z dzieciakiem. Przytrafiło się jej to szczęście, że miewała pusty pokój, czyli izolatkę w szpitalu psychiatrycznym, gdzie pracowała, i mogła mnie w niej przechować. Jedne rodziny, jak Buddenbrookowie Manna, przyciągają do siebie pieniądze, moja psychiatrię. Wszyscy najbliżsi pracują w psychiatryku. Nie jestem narkomanką. Eksperymentowałam z halucynogenami. Na pewnym etapie również po eucharystii miewa się wizje, ostatnio nic nie brałam. Życie wewnętrzne, do którego należą także halucynacje, jest tak osobiste, że nie rozumiem, co mogą do tego mieć cudze opinie. Bywają recenzje ze snów?
Na zarzuty o pseudointelektualizm i erudytomanię odpowiada pani, że tylko głąb nie wniknie w głąb, a krytyków nie będzie pani wyręczać w ich zadaniach. Nie daje pani zatem kluczy ani drogowskazów do odczytania swoich książek. Dla kogo więc one są? Dla pani? Rodzaj autoterapii?
To, że pani powtarza „pseudointelektualizm”, jest ceną, jaką płacę za świadome wymieszanie tego, co „wysokie” (na poziomie głowy), z tym, co „niskie”, poniżej pasa. Dla mnie nie ma różnicy w stylu, podobnie jak dla malarza używającego tej samej techniki do namalowania całego aktu. Bycie pisarzem popularnym, bo czytanym, a zarazem elitarnym, bo wymagającym pewnej wrażliwości czy erudycji, jest zadaniem, z którym najlepszy narrator – Duch Święty – też miałby kłopoty.
Nie choruję na literaturę ani na życie, po prostu żyję i piszę, uciekając tym od bzdur. Czy ucieczka przed głupotą jest autoterapią? A jeśli nie chcę się dać ukołysać zbiorowej halucynacji? Wharton zadedykował Polakom książkę, bo są tak rodzinni. Polacy powinni z wdzięczności uznać Whartona za „tatę” narodu, bo Matkę Polkę już mają. Wbrew pozorom swobody myślimy sloganami: gazetą, telewizją. Układamy się wzajemnie jak klocki lego, żeby pasować do schematów, trendów. Świat stał się światową wiochą, gdzie każdy może słuchać najlepszych kapel, a nie podróbek. Regionalny Niuniuś, tutejsza trzeciorzędna gwiazda, jest wychwalany w dyktującej kulty i trendy „Machinie” tak samo, jak Tricky. Sądzę, że to rolowanie czytelników w kabanoski. Zupełny pasztet, mieszanie tego, co światowej klasy, z prowincjonalną tandetą, przeflancowaną i wyhodowaną w rodzimej szklarni. Przypomina to internacjonalną metodę upijania się generała Kiszczaka: francuski koniaczek i dwa polskie piwka, żeby utrwalić. Utrwalić ten upajający szumek wielkiego świata.
Tym bardziej dziękuję za rozmowę dla naszego pisma.
Rozmawiała Anna Bimer
„Machina” 1998, nr 7
Wszyscy jesteśmy nędzarzami
Napisała pani niesłychanie bogobojną książkę. Światowidz rozpoczyna „W imię Ojca”, a kończy „Amen”.
To taki breweriasz albo brewiarz, którego formę przystosowałam do treści.
Ale pani opisuje świat, w którym religia ponosi porażki. Świadczy o tym wymowne zdanie z pani książki: „Zamiast Dalajlamy ludzie i tak wolą słuchać Reklamy”. Podobnie dzieje się i w innych krajach tradycyjnie uznawanych za religijne. Czy można mówić o kryzysie religii, nie tylko na Zachodzie, ale i na Wschodzie?
Trudno mi odpowiadać za całą ludzkość. Na pewno odradza się duchowość. Dla mnie człowiek jest istotą religijną. Oczywiście, można sobie nie zdawać sprawy z tego, że ma się duszę, ale człowiek często nie wie nawet, że ma tasiemca od duszy znacznie konkretniejszego.
W Maroku, dokąd też pani dotarła, nadawanych przez telewizję recytacji Koranu mało kto słucha. Tak dzieje się i gdzie indziej. Również w Polsce Telewizja Niepokalanów nie ma szans z Atomie TV. Pani nie wartościuje tych zjawisk, nie ocenia ich.
Duch religijny krąży między ateizmem a fundamentalizmem. Uważam, że kto przylgnął do fundamentów, nigdy nie dojdzie do dachu, skąd może podziwiać cały świat, także Boga.
Człowiek jest religijny w swoich instynktach. To w nich zamyka się przyłbica kultury, tego wszystkiego, co mamy wyuczone. Jeśli wpada się w trans – narkotyczny, chorobowy czy mistyczny – widać, jak cofa się w nas wytresowane ego i skazani jesteśmy na własne instynkty, demony. Tego demona można ugłaskać, ucywilizować, ale on nadal żyje, pulsuje w naszym wnętrzu. Telewizja, gadżety, modlitwa – nie widzę podziału na ducha i materię, postrzegam raczej ducha materii.
Co znalazła pani na Wschodzie dla siebie samej?
To była moja pierwsza tak daleka podróż na Wschód i tam się kompletnie rozpadłam. Przeszłam niemal psychozę, regresję. W Indiach miałam wrażenie, że spotykam swoich przodków, że te dźwięki, muzykę od dawna mam w głowie. Przecież kilka tysięcy lat temu byliśmy jednym plemieniem, z którego część powędrowała na Zachód, a część na Wschód,zachowując swe rytuały.W Polsce zawsze bałam się jesienią dymów unoszących się znad pól, tej kopcącej melancholii. Bałam się, że zaraz mnie porwie do nieba, wciągnie ta smutna pustka. Być może ta pustka jest we mnie i zaczęła mnie rozsadzać w Nepalu nad płonącymi trupami. Spadła ze mnie „europatia”, europejska otoczka bezpieczeństwa. Co z tego, że mam jasną skórę, jasne oczy, zachodnie gadżety, skoro w środku jestem samym instynktem, wpadającym w trans przy składaniu ofiar krwiożerczej bogini Kali? Niczym się nie różnię od Hindusów. Oni żyją bliżej ziemi i bliżej nędzy. A nędzarzami tak naprawdę jesteśmy wszyscy.
W Światowidzu podążamy za panią do Indii i Nepalu, Chin i Singapuru, Australii i na Seszele, do Maroka i Hiszpanii. W jak długim czasie odbyła pani te podróże?
Działo się to w ciągu jednego roku. Koktajl wrażeń działający silniej niż psychodeliki.
Gdzie jak gdzie, ale w Nepalu chyba pani czegoś posmakowała…
Nie tknęłam w Katmandu niczego. To, co widziałam, było o wiele mocniejszym tripem, chociaż podobnym do majaków po haszu. Podróżowanie tak intensywne ma w sobie coś z pisarstwa, bo trzeba schować swoje „Ja”, żeby dać miejsce postaciom, sytuacjom, wyobraźni. Na Wschodzie wyobraźnia wypływa nie z głowy, ale z ciała, z zewnątrz, dlatego jest tak zmysłowa.
Podróże kosztują. Skąd pani wzięła środki na swoje wyprawy?
Pracowałam w magazynie „Elle”, gdzie miałam pisać o różnych rzeczach, a poczułam, że tego nie potrafię. O duszy owszem, o kosmetykach gorzej. Studiowałam filozofię i jestem antropologiem z paryskiej szkoły Le Goffa, interesuje mnie więc antropologiczno-filozoficzna bajka. Zaproponowałam, że jeśli redakcja sfinansuje mi podróże, napiszę prostym, zrozumiałym językiem o „poezji tego świata”, czyli także o kosmetyku, będącym balsamem na duszę.
Zatem Światowidz to zbiór takich „duchowych” reportaży?
Nie całkiem. Książka to jednak dziki kwiat, którego nie da się wyhodować w gazetowej szklarni. Tam można rozpocząć pracę nad książką, ale nie stworzyć jej w całości.
Zaskoczył mnie jeden z rozdziałów pani książki. Myślę o pani wrażeniach z amsterdamskiego Rijksmuseum. Czy to miał być kontrapunkt dla całej tej egzotyki, dla Wschodu, który właśnie pani odkryła?
Rembrandt, Vermeer, Bacon są dla mnie bogami sztuki. Bogowie, zwłaszcza w Indiach, mają wiele imion: jednym z nich jest niszczący, obsesyjny jak Sziwa-Bacon, innym Brahma-tytan tworzenia, czyli Rembrandt, i zachowujący wieczną harmonię Wisznu-Vermeer. Może artyści są reinkarnacją piękna?
Dużo uwagi poświęca pani buddyzmowi, który zdobywa na Zachodzie coraz większą popularność. Czy istotnie – jak pani twierdzi – w swej europejskiej odmianie „kojarzony ze zdrowym sposobem odżywiania, technikami relaksu, New Age’owym rozwojem duchowym bez dogmatów i autorytetów ma on szansę stać się światopoglądem Zachodu”?