Mówiła pani w wywiadach, że brała pani środki halucynogenne. Pani stosunek do nich nie jest jednoznacznie negatywny…
Dlaczego ma być negatywny? Czy ja się czymś zatrułam? (śmiech…)
Nie, ale chciałabym, żeby pani więcej o tym powiedziała. Wiele osób twierdzi, że są bardzo groźne. Ja nie wiem, bo nigdy ich nie brałam…
Ktoś, kto nie brał, nic z tego nie zrozumie. Miałam wspaniałe przeżycia, ale ktoś inny może dostać po halucynogenach schizofrenii i się przekręcić, albo wpaść w heroinę i zostać narkomanem. Nie ma o czym mówić, to jest bardzo prywatne. To tkwi w moich książkach. Jeżeli jest tam jakiś zapis halucynogenny, to znaczy, że to poznałam. Nie piszę o czymś, czego nie znam. Ale to bardzo intymna sprawa.
Użyła pani słowa: intymna. Czy to znaczy, że…
To jest intymniejsze niż wizyta u ginekologa? Tak! Ginekolog grzebie w vaginie, tu się grzebie w mózgu i może zaszkodzić na amen, jak się dogrzebie do duszy. Umysł to najintymniejszy zakątek, intymniejszy niż rzeczy pozornie intymne, które widać po rozłożeniu nóg. To, co wewnątrz głowy, jest najdelikatniejsze i najgłębiej schowane, i wstydliwe – na przykład marzenia. Nie będę więc nikomu w kwestiach narkotycznych radzić ani się zwierzać z psychodelicznych wizji, są przerobione w książkach.
Czy to znaczy, że nie napisałaby pani swoich książek bez narkotyków?
Mój Boże, dziwne rzeczy pani opowiada.
Ja nie opowiadam, ja pytam…
Nie napisałabym fragmentów o wizjach narkotycznych. Natomiast książki tak, bo ich tematem nie są zwierzenia ćpunki. Na pewno bez tych fragmentów te książki byłyby inne, to tak, jakbym nie była w Afryce i o niej pisała, nie zobaczyła pewnych filmów.
No… właśnie filmy. Mówiła pani, że nie lubi narracji, opowiadania, jak więc może pani chodzić do kina?
Lubię, dlatego piszę powieści i opowiadania. Ale z kinem jest zupełnie inaczej. Film jest zazwyczaj lepszy od literatury, działa na więcej zmysłów niż tylko na wyobraźnię. Wolę zobaczyć dziesięć złych filmów niż przeczytać jedną przeciętną książkę. Książka może być napisana źle, tandetnie i uchodzić za dobrą. A w filmie nie ma oszustwa, tam wszystko „wyłazi”. Oczy działają u wielu osób lepiej od mózgu. Film jest dla mnie najpiękniejszą, najtrudniejszą sztuką. Dobry reżyser jest Panem Bogiem.
Na przykład?
David Lynch. Każda scena w Dzikości serca to majstersztyk, dialogi, pomysły, obrazy, wszystko!
Czy ma pani w ogóle taki stosunek do Lyncha? Jego film Zagubiona autostrada to była dla mnie rzecz nie do zniesienia (zwłaszcza dla uszu).
Bo Zagubiona autostrada jest efektem tego, że reżyserowi dostawało się za dobre filmy i postanowił zrobić coś pod publikę.
Lubi pani jakieś polskie filmy?
Mnóstwo. Uwielbiam Rejs Piwowskiego, Rękopis znaleziony w Saragossie Hasa, Ziemię obiecaną Wajdy, Diabła Żuławskiego. I wiele innych. W kinie bywam parę razy w tygodniu.
A polska muzyka?
Bardzo lubię kawałki Ciechowskiego. Mówię jako słuchacz, a nie znawca. Nie znam nawet nut. Jego muzyka i Steczkowskiej (on jest jej producentem) jest potwornie inteligentna, to rzadkość w tym kraju. I teksty, i aranżacje, i sposób kręcenia teledysków. Teledysk Oko za oko niczego nie udawał, nie zgrywał się na MTV, był od MTV o niebo lepszy. Nowoczesny i oszczędny, z dobrym pomysłem. To samo Mamona Ciechowskiego. Justyna w Oko za oko wyglądała jak normalna, piękna dziewczyna, a nie jakieś wydumane, wymalowane straszydło. W tym kraju rzadko przyznaje się słuszne nagrody, ale ta była słuszna.
I ta prostota – ja uwielbiam prostotę, z której dopiero wynikają rzeczy skomplikowane. Dlatego też lubię Kazika, bo to, co robi, jest zwykłe i z tego dopiero wynika poezja, nastrój. Nie jakieś tam nadmuchane historie pseudoawangardowe albo pseudometafizyczne: krakowskie nastroje, długie suknie, brednie poetyckie, będące otoczką bez treści…
Nie lubię się babrać w tandecie pod pretekstem, że to poetyckie lub zabytkowe. To wszystko już było i w rocku, i w życiu, teraz są inne czasy i energię daje szukanie tego, co nowe.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Dorota Nosowska
„Cogito” 1999, nr 1
Aktualny adres Pana Boga
Musiała pani już pierwszymi zdaniami swej nowej książka zbulwersować czytelników:, „różowiutki, pochrapuje”, tak napisać o papieżu!
Tak go widzi Sandra K., bohaterka opowiadania, a niekoniecznie Manuela G. Ona, mając starą, schorowaną matkę, patrzy na starszego, jeszcze bardziej schorowanego człowieka, zasypiającego na pasterce (na nabożeństwie, nie na dziewczynie) cudnym, spokojnym snem, unoszącym się nad Watykanem i całym chrześcijaństwem – tak ona to widzi i z głębi swego dobrego, dziewczyńskiego serca wykrzykuje: „Po co tak męczyć starca? I to w święta!”
Pisze pani w pierwszej osobie i niektórzy czytelnicy nie zauważają, że tak myśli i mówi tytułowa Sandra K.
Nie jestem Sandra K. ani Madame Bovary. Nie sądzę, żebym musiała się z czegoś tłumaczyć. Literatura nie potrzebuje imprimatur, by iść albo do nieba, albo do piekła. Zła idzie prosto do kosza. Są bardzo dobre książki „bluźniercze”, chociażby Dostojewski ze swoim: „a jeżeli Boga nie ma…”. Literatura to dialog autora z samym sobą przede wszystkim, a potem do tej dyskusji wtrąca się czytelnik. To, co piszę, idzie na moje konto, a Bóg je zna.
Lubi pani swoją Sandrę K.?
Rozumiem ją. Ta dziewczyna żyje w tym kraju, próbuje żyć i myśleć jak wszyscy, znaleźć miłość, dobrą pracę. Łyka nową rzeczywistość do tego stopnia, że przestaje potem łykać cokolwiek, staje się anorektyczką. Nie wyśmiewam się z Sandry, chociaż pakuje się w groteskę.
Pani bohaterka we wszystkim, co robi, niesłychanie się stara. Nie ona jedna zresztą. Co się z nami porobiło, że tak chcemy wyjść przed orkiestrę, dowieść, że jesteśmy tacy „Hej, do przodu”?
Awansujemy. Wszyscy się staramy, bo awansowaliśmy do czegoś, czego byliśmy pozbawieni za komuny. Większość zmieniła zawody, a o tradycji trudno mówić, bo ją przerwano pół wieku temu. Dziewczyny starają się bardziej, bo częściej patrzą w lustro i przez to same stają się lustrem. Dlatego bohaterka tego opowiadania o Warszawie jest dziewczyną. Nie ma już ciotek przyzwoitek, mówiących: „dygnij i buzia w ciup”, ale na ich miejsce pojawiły się pisma kobiece, strofujące i radzące, jak zmienić samą siebie.
Początkowo ta historia miała wyglądać nieco inaczej. Moja bohaterka bardzo o siebie dbała i dostała obsesji pryszcza, wyrastającego na twarzy i niszczącego cały efekt. Pryszcz rósł, rósł, aż zamienił się w głowę. Odrąbano więc Sandrze K. głowę i ten pryszcz jako nowa twarz zrobił karierę. Dowiedziałam się jednak, że nakręcono podobny film australijski. Wyszło to Sandrze K. na dobre, bo dzięki temu została jasnowidzącą, widzącą Polskę. A co do pryszczy, nie trzeba chyba ich opisywać, wystarczy włączyć TV, przejrzeć gazetę. Te dopiero zrobiły karierę – pryszcze jako autorytety narodowe i moralne.
Jak, pani zdaniem, było możliwe, że w latach ucisku, cenzury, a przede wszystkim biedy, gdy zarabialiśmy po dwadzieścia dolarów, głupoty wokół było znacznie mniej? Czy to wynika wyłącznie z wiecznej opozycji „mieć” czy „być”?
Wydaje mi się, że żyliśmy wtedy w wieży z kości słoniowej, która tak naprawdę była z plastiku. Wystarczyło wsiąść wówczas do pociągu na przykład z Krakowa do Łodzi, by poczuć się w innym kraju. Wszyscy narzekali, ale narzekali na co innego. Przed rewolucją francuską arystokracji było zaledwie 4 procent. Chyba nic się nie zmienia. Arystokracji duchowej jest tyle, ile procentów w piwie bezalkoholowym.
Nie powie pani jednak, że społeczeństwu najbardziej brakowało ogłupiających reklam proszków do prania i podpasek.