Chiński konsulat już na początek proponuje reedukację z europejskiej niecierpliwości: wiza nazajutrz – 80 zł, po kilku dniach czekania – 50 zł, po tygodniu – za darmo. Ostatnim konsulatem w książce telefonicznej był Zair, ale właśnie przeskoczył na pozycję „K” Zjawiłam się na Hożej, w budynku, naprzeciw którego urodził się autor Bzika tropikalnego – Witkacy. Konsul w nienagannej francuszczyźnie mylił jeszcze Kongo z Zairem. Żeby nie było wątpliwości, o jakim kraju mowa, pokazał mi zdjęcia swojej rodziny – rzędy przepięknych córek z dziećmi na tle krajobrazu środkowej Afryki. „Czy nie muszę się zaszczepić?” – oczekiwałam listy choler i malarii. „Na własną odpowiedzialność. My tego nie wymagamy” – stwierdził konsul. Pochwalił się wizytówkami dziennikarzy kilku gazet i telewizji, jedynych odważnych, którzy zaryzykowali wizytę w czasie przewrotu. Mnie interesowała religia: „Czy oprócz chrześcijaństwa jest w Kongo jakaś inna religia, na przykład voodoo „Niestety, nie ma”. Popadliśmy w smutek. Konsul bardzo chciał dać mi wizę, a ja bardzo chciałam wyjechać. „No, to może są jakieś wierzenia?”- nie traciłam nadziei.„Trzeba było od razu tak mówić! Jasne,że są. Religia sobie, a wierzenia sobie”. Nie pojechałam do Konga. Cena biletu samolotowego kursującego między Kinszasą a Europą z częstotliwością dyliżansu, raz na tydzień, była astronomiczna. Także wiza okazała się droga. Jej cenę z dolarów na złotówki przeliczał w pamięci kongijski asystent konsula, doktor fizyki.
Czy istnieje konsulat doskonały? Na razie nie, ale niebawem powstanie prawdziwie ludzki. Jeśli za jakiś czas dogadamy się z inną cywilizacją – być może rozwiniętą z krzemu – nasz ludzki konsulat powinien zatrudnić polskiego konsula z Paryża. Pokazałby on wyższość zdolnego do wzruszeń białka nad krzemową bezdusznością komputerowych mózgów. Przydałby się też konsul kongijski. Szybkość, z jaką jest w stanie wysłać podróżnika do celu, okaże się niezbędna, gdy przekroczymy prędkość światła. Konieczny będzie również amerykański konsul urzędowo przychylny dziennikarzom, gdyż możemy być pewni, że po kosmonautach innej cywilizacji zjawią się ich dziennikarze. Dla astrofizyków wszystko, co istnieje, jest zakodowaną informacją, tak więc dziennikarska forma bytowania, żerująca na wiadomościach, rozwija się zapewne w całym wszechświecie. Jej echem – odkrytym i potwierdzonym naukowo – jest radiowy szum wypełniający kosmos.
„Wprost” 1997, nr 38
Chorobliwie zdrowy kraj
Żeby porównać kraje, zaczyna się od początku – dochód, liczba obywateli (żywych), a nie od końca, czyli od cmentarza. Ale bywają cmentarze statystycznie jednakowe: jeżeli pierwszego listopada zapala się lampki, to w państwie demokratyczno-luterańskim, jakim jest Szwecja, każdy grób będzie miał swoją świeczkę zafundowaną przez parafię. Równi za życia, jednakowo oświetleni po śmierci, skoro wszyscy płacą podatki na państwo i Kościół.
I trudno powiedzieć, czy protestanckie poczucie powinności i skromnej jednakowości ujednolica także statystyki zgonów. Szwedzi w wieku osiemnastu-czterdziestu pięciu lat najczęściej umierają na samobójstwo. Przeciętny obywatel tego kraju umrze statystycznie w wieku osiemdziesięciu lat. Nie każdy jednak ma ochotę dożyć starości po obejrzeniu najnowszej debaty parlamentarnej nad tym, kto jest winien zaniedbań w jednym ze Sztokholmskich domów starców. Gdyby na oddziale geriatrycznym były cztery osoby, jak zazwyczaj, a nie dwie (redukcja etatów), chory staruszek miałby lepszą opiekę i nie odwodniłby się na śmierć. Szwedzka posłanka prosto do kamery popłakała się nad losem zmarłego dziadka. W polskim parlamencie tego rodzaju sprawy załatwia się zbiorowo, bez rozczulania: dzięki wyrównaniom emerytalnym staruszkowie są na przemian jednakowo odżywiani i odwadniani.
Oczywiście za luksusowe szwedzkie domy spokojnej starości ktoś zapłacił. Najczęściej mówi się, że dobrobyt zarabiający na szwedzkiej neutralności w czasie wojny. Ale ten dobrobyt ma coraz mniej spokojne sumienie. „Neutralność była pasywnym przyglądaniem się cudzemu cierpieniu” – jak to określiła szefowa szwedzkich feministek. Za neutralność się płaci, ale niekoniecznie się na niej traci, jeśli za rudę po alchemicznej przemianie bankowej dostawało się od hitlerowców złoto. Dopiero teraz, przy okazji afery ujawniania kont w szwajcarskich bankach, można się dowiedzieć coś niecoś o szwedzkich finansach podczas wojny. O transferze skradzionych przez nazistów dzieł sztuki, o tym, że niemieckie banki sprzedawały szwedzkim złoto odsprzedawane następnie dentystom. Złoto przechodzi więc nie tylko z rąk do rąk, ale i z ust do ust.
„Ukryta aryzacja” Szwecji polegała m.in. na tym, że ambasada niemiecka w Sztokholmie decydowała o doborze repertuarów teatralnych. Może Niemcy dbali w ten sposób o budującą rozrywkę dla dwóch milionów swoich żołnierzy przejeżdżających przez ten neutralny kraj. Jeden z niewielu szwedzkich bohaterów wojennych (trudno być bohaterem we własnym, neutralnym kraju), Raoul Wallenberg, ratujący w Budapeszcie Żydów, pochodził z rodziny bankowców bogacących się na handlu z hitlerowcami. Ich potomkowie byli ostatnio przesłuchiwani przez amerykańską komisję bankową, ujawniającą powiązania szwedzkiej rodziny Wallenbergów z wojennym przemysłem Niemiec.
Te wszystkie najświeższe wiadomości z historii kont bankowych nie wstrząsnęły Szwecją. Znany dziennikarz, komentując je w artykule „Pieniądze nie mają pamięci”, stwierdził: „Co prawda złoto nie ma narodowości (…), ale warto sprawdzić, czy aby Chińczycy nie płacą za nasze telefony komórkowe złotem Tybetu”. Bardzo praktyczna uwaga, bo skoro z przeszłością nie da się już nie zgodzić (przeprosiny nie są korektą faktów), lepiej ujawnić współczesne szwindle. Szwedzi nie interesują się za bardzo historią, bowiem należy ona do swego rodzaju nauk naturalnych, wymagających uprawiania pamięci. Naród, nie mający od dwustu lat wojny czy rewolucji, traktuje historię na podobieństwo worka czasu, lamusa. Można wyjąć z niego bibelot, jeśli pasuje do współczesności.