5. Mówią, że ma niskie czółko, co świadczy o niskim ilorazie inteligencji. Znowu oszczerstwo, bowiem pasją Banderasa jest astrofizyka, wymagająca przecież nie lada wiedzy i logiki. W jednym z wywiadów zwierzył się, że zachwyca go prędkość, z jaką w kosmosie oddalają się od siebie ciała. Czyżby w ten sposób tłumaczył swój rozwód? Entropia miłości, proszę wysokiego sądu. On – supergwiazda – z prędkością światła został przyciągnięty przez nową konstelację. Melanie Griffith wydaje się bardziej korpulentna od jego pierwszej żony i wyższa od neoblondynki Madonny. Przyciąga go zatem o wiele mocniej ponętną masą, zgodnie z prawem Newtona. Prostota i elegancja równań matematycznych rządzi więc nie tylko wszechświatem, ale i życiem naszego idola. Nie ma jak naturalna harmonia, po prostu ekumenizm Princeton z Hollywoodem.
Prosty i elegancki jest także strój Antonio Banderasa.Występuje najczęściej w śnieżnobiałej koszuli i czarnym fraczku, jak w Od zmierzchu do świtu. W Desperado natomiast – praktycznie, bo nie wchłaniająca plam krwi czarna kurtka przykrywa białą koszulę. W Wywiadzie z wampirem ten sam zestaw kolorów, podkreślający niesamowity błysk oczu, biel zębów i czerń włosów, czyni go królem dekadencji. Czystość bieli i mroczna czerń są podwójnym przekazem (patrz punkt 2.): „Jestem niewinny i cholernie seksowny”.
Nasze babki szalały za pięknym Rudolfem Valentino, kochały się w nim, zrzucając przestarzałe gorsety. Każda epoka ma swój gorset krępujący ruch myśli, ruchy ciała. W naszych czasach jest nim prezerwatywa. Ludzie stracili na siebie odporność. Bezpieczna miłość poprzez ekran przypomina bezpieczną komunię (wspólnotę) ciał. Idol, bóstwo może kochać wiele kobiet, a że jest tak wspaniały, należy się nim dzielić, moje panie. Dla każdej z nas starczy biletów i marzeń.
„Elle” 1997, nr 35 (sierpień)
Cywilizacja socjalistyczna
„Za Chiny Ludowe” nie było kiedyś toastem, lecz stwierdzeniem, że czegoś się nie rozumie albo nigdy nie zrobi. Chiny Ludowe powoli przemijają, a za oknem pekińskiego hotelu, gdzie próbuję je zrozumieć, powiewa jeszcze czerwony sztandar przypominający zużytą czerwień podpasek minionego okresu. W hotelowym barze pobrzękiwanie szkła i bajerów-biperów. Prawie wszyscy mają telefony komórkowe albo pagery, więc ciągle słychać „bip, bip”, jakby puls Chińczyków był elektroniczny. Przy stoliku kilku dżentelmenów kończy business-lunch. Co chwila ujmują w ręce obwieszone złotymi bransoletkami słuchawki swych telefonów. Towarzysząca im business-woman (po prostu woman?) w gustownym garniturze, popijająca wytwornego drinka, ma katar. Głośne wycieranie nosa jest w Chinach chamstwem, dlatego dama dłubie w nosie aż po nasady drogocennych obrączek. W hotelowych pokojach bywa podobnie – niby wszystko „po zachodniemu”, ale zdarzają się błędy: zamiast don’t smoke prosi się pozłacanymi literami o don’t smog. Nocą same włączają się telewizory, gaśnie klimatyzacja. Niełatwo zrozumieć, dlaczego. Czyżby różnice kulturowe?
Sześćdziesiąt procent starej stolicy wyburzono, a malownicze hutongi (zaułki) otynkowane jednakową szarością przypominają ludzi wciśniętych w identyczne mundurki Mao. Pekińskie wieżowce mają za wzór singapurskie biurowce, co wygląda na lądowisko kosmitów pośrodku Azji. Chińskie gmachy importowane z wyobraźni Spielberga są nie tylko symbolem nowobogactwa. Służą także biedakom, dając im cień w upalne, kontynentalne lato. W Chinach bogaci zawsze opiekowali się biednymi, a cesarz rolnikami – zgodnie z tradycją gospodarki azjatyckiej. Chińscy nędzarze (jedna czwarta ludności żyje na skraju ubóstwa) nie zrobią rewolucji. Rewolucja w Państwie Środka jest przywróceniem dawnego porządku, powrotem do Złotego Wieku, o którym marzył największy ze skośnookich mędrców – Konfucjusz. Miliony ludzkich mikrobów rozniecało rewolucyjną gorączkę, by przywrócić zdrowie całemu organizmowi – państwu. Nie po to obalono kilka dynastii, by unowocześnić kraj, lecz by wróciła przeszłość. Chińczycy nie pragną teraz rewolucji ani przeszłości. Chcą telewizorów, samochodów, supermarketów, w których niby po muzeum oprowadza sklepowy przewodnik, przepasany czerwono-złotą szarfą. Można już wiele powiedzieć (wolność słowa), a jeszcze więcej chcieć (wolny rynek). Jeśli Zachód mówi coś o prawach człowieka, to raczej szeptem równie cichym, jak szelest pieniędzy dawanych Nowym Chinom. Odwaga zostania samemu – wydana na Zachodzie książka Wei Jingshenga, od kilkunastu lat chińskiego więźnia politycznego – jest zbiorem listów do władz więzienia (z prośbą o papier, ołówek czy możliwość hodowania królików), przyjaciół (narzeczonej Tybetanki, którą poznał, gdy był żołnierzem w Tybecie) i przywódców partyjnych (z propozycjami demokracji). Gdyby Wei żył nieco bardziej na zachód, byłby równie znany jak Sacharow albo Sołżenicyn. Z zawodu elektryk, tak jak Wałęsa (ludzie pod napięciem?), nie dostanie Nagrody Nobla. Co najwyżej przysługuje mu odrobina współczucia i zdziwienie zachodnich dziennikarzy, piszących recenzje z jego więziennych listów. Najtrudniej podczas lektury tej książki zrozumieć, że władze chińskie stać na odizolowanie od narodu tak czystego i szlachetnego patrioty (szwedzka gazeta „Dagens Nyheter”). No: za Chiny Ludowe nie zrozumiesz. Podobnie jak wypowiedzi dla „Wprost” Dalajlamy, niespodziewanie godzącego się z ekonomiczną, polityczną zależnością Tybetu od Chin. Dalajlama ma na pewno rację. Nowoczesne Chiny (a więc i Tybet) z ideologią buddyjską zamiast komunistycznej mają szansę na eksportowe powodzenie Japonii. Na razie duchowość Chin wyraża się po angielsku w olbrzymim haśle na placu Tian’anmen: „Poświęćmy nasze wysiłki zbudowaniu duchowo (lub uduchowionej) socjalistycznej cywilizacji” – nie wiem tylko, czy hasło źle przetłumaczono na angielski, podobnie jak angielskie napisy w hotelach, czy znowu nie rozumiem Chin. A może lepiej ich nie rozumieć i zdać się na mądrość Dalajlamy lub interesowną intuicję biznesmenów? Warto wtedy zaproponować kandydaturę Wei Jingshenga do Nagrody Nobla. Nie w dziedzinie pokoju, lecz poezji – za paradoksalne, buddyjskie haiku jego listów zza krat.
„Wprost” 1997, nr 47
Seks z głową
1. A Polszka, Szir? – klęcząc pyta Napoleona pani Walewska w trakcie miłości francuskiej. Ten żart pokazuje, jakie stosunki z Polską mają inne kraje. Ale nie ma być patriotycznie o trąbie słonia czy całym słoniu a sprawie polskiej, lecz o seksie oralnym. Po polsku oralny kojarzy się niestety z oraniem, ciężką pracą rolną. Do trudów rolników dołączają w slangu hutnicy – „ciągnąć druta”. Anglicy też nie mają łatwo – ich blow job to językowa robota – job. Może się wydawać, że słowne skojarzenia nie mają wpływu na rozwój seksualności. Niestety, pewne sformułowania już w dzieciństwie zaszczepiają podświadomości odruchy gramatyczno-erotyczne. „Jaka śliczna dziewczynka. Ma taką słodką buzię” – słyszy kilkuletnia urodziwa Polka. Chwilę później, gdy próbuje zrobić sobie przyjemność, ssąc (wiadomo, że dziewczynki rozwijają się szybciej od chłopców, nie tylko oralnie) znalezionego na ulicy lizaka albo klocek lego, słyszy wrzask: „Wypluj to natychmiast! Nie bierz do buzi tych brudnych świństw!”.