Выбрать главу

Podobne poglądy seksualne miał Marks, twierdzący, że małżeństwo to zalegalizowana prostytucja. Portrety Marksa oraz Lenina nadal wiszą w biurach szwedzkiej partii komunistycznej. Co ciekawego do powiedzenia miał Marks – wiadomo, Lenin zaś „powiedział wiele ważnych rzeczy w swoim czasie” – broni konterfektu patrona przewodnicząca partii Gudrun Schyman. Komuniści po wyborach (w których zdobyli trzynaście procent głosów) stali się trzecią siłą w parlamencie (po socjaldemokratach i konserwatystach). Schyman zyskała sympatię nie tylko odezwami i obietnicami sprawiedliwszej przyszłości, lecz także swoim alkoholizmem. Ludzką słabością, prześladującą nie tylko komunistów (chociaż poprzedni przewodniczący również podtrzymywał moskiewsko-wódczane tradycje). Trzeźwiejsza frakcja partii próbowała pół roku temu zmusić Schyman do odejścia. Towarzyszka złożyła publiczną samokrytykę i obietnicę poprawy. Poddała się terapii, zwyciężyła chorobę i abstynencką konkurencję. Przed wyborami, kiedy wszelkie chwyty są dozwolone, ujawniono, że na prowincji członkowie innej partii zmajstrowali sobie w miejskiej pralni bimbrownię. Nie przysporzyło im to jednak popularności. Co innego nałóg wymykający się spod kontroli, a co innego wyspekulowane łamanie prawa.

W tym roku Szwedzi – tak zawsze lojalni wobec władzy i szanujący swoją demokrację – nie mieli ochoty głosować. Imponująca dotychczasowa frekwencja, wynosząca ponad 90 procent, to przeszłość. Teraz doszła do głosu powszechna niechęć do polityków, ich pustych obietnic. Afera demokraty Clintona zepchnęła ludzi władzy z postumentu w bagienko trywialnych słabostek.

„Nie głosujesz, bo twój głos niczego nie zmieni, nic nie znaczy?” – pytałam szwedzkich znajomych. „Przeciwnie, nie głosuję, bo mój głos jest zbyt cenny, żebym go marnował dla manipulatorów i demagogów”. Nie zmarnował okazji szef neonazistowskiego Braterstwa Aryjskiego i wybrał… wolność. Pod pretekstem głosowania wykorzystał przepustkę, by uciec z zakładu psychiatrycznego. Wrócił kilka dni później, prawdopodobnie załamany sukcesem lewicy.

Po wyborach dyskutuje się nie tylko o nowym, niepewnym rządzie, ale i nowej polityczno-miłosnej aferze. Minister finansów zakochał się w pani minister oświaty. Romans w pracy mógł wpłynąć na ich zawodowe decyzje. Komisja sprawdzi, czy oświata nie dostała hojną ręką zbyt dużych albo zbyt małych dotacji. Przecież żonaty minister mógł poczuć wyrzuty sumienia lub zatuszować swe uczucia, nie dofinansowując resortu kochanki. A co by było, gdyby pokochał śpiewaczkę operową (zawsze niedoinwestowany teatr) albo sarenkę (zdychające zoo)? Prasa szwedzka – podobnie jak amerykańska w sprawie Clintona – doszukuje się zgubnych wpływów miłości na politykę. Nikt nie zastanawia się, jakie głupoty są w stanie popełnić politycy miotani uczuciem nienawiści.

Szwedów zadowoliłaby chyba władza nowocześniejsza od tradycyjnej demokracji z jej partyjnymi liderami. Skoro politycy mają serca i narządy (których potrzeb nie potrafią dyskretnie zaspokajać, co wpływa na światowe giełdy), to może lepsza okazałaby się władza ludzi bez serc? Zwykłych, anonimowych technokratów podliczających w Brukseli głosy oddawane przez obywateli za przyciśnięciem komputerowej myszki (myszki, nie klawisza, bo jest ona szwedzkim wynalazkiem). Premierów, prezydentów, ministrów nie oddziela już od równie wykształconych i kompetentnych mas prestiż władzy. Są zwykłymi, często bezradnymi ludźmi. Dlaczego więc głosować na nich zamiast z nimi?

„Wprost” 1998, nr 43

Postmodernistyczna miłość

Miłość jest jednym z niewielu tego rodzaju ulotnych wynalazków ludzkości, na jaki nie wymyślono jeszcze konserwantów. Jeżeli przyjąć, że romansową namiętność pani do pana (oraz wzajemnie) odkryli i opisali średniowieczni trubadurzy, to romansujemy w Europie od siedmiuset lat. Wcześniej Europejczycy na zachód od Wisły (trochę Celtów, Słowian i Germanów, wymieszanych z tubylcami) uprawiali równie gorliwie, co ziemię i rozboje, stosunki feudalne: małżeńskie, ale nie miłosne. Nie ma zbrodni doskonałej, trudno się więc dziwić, że nie ma także małżeństwa doskonałego, chociaż bywają udane. Dlatego przykro, gdy małżeństwo się kończy. Jeszcze smutniej (patrz melodramaty), gdy nieuchronnie kończy się romans: uczucia ulatniają się lub zgodnie z prawem fizyczno-moralnym sprzęgają parę w małżeństwo. Małżeństwo – „pięknie, pięknie, dobrze, dobrze”, jak mówią podczas ceremonii zaślubin Tasadajowie (plemię z epoki kamienia, odkryte dwadzieścia lat temu na wyspach Indonezji), zgromadzeni wokół młodej pary. Ta krótka formułka, powtarzana niezmiennie prawdopodobnie od trzydziestu tysięcy lat, zawiera opis, ocenę sytuacji, w jakiej znaleźli się romansujący, i akceptację ich uczuć przez współplemieńców. Plemię nad Wisłą także powtarza: „pięknie, k… pięknie”, lecz w nieco innych sytuacjach. Podczas ślubu klepie skomplikowane formułki, podpisuje urzędowy cyrograf. Cyrograf, bo wycofanie się z małżeńskiego układu pachnie siarką i średniowieczną torturą – procedurą, przeprowadzaną bezlitośnie w całej niemal współczesnej Europie.

Rozwód kosztuje nie tylko zdrowie, ale i pokaźną sumkę wydaną na adwokata, przekonującego sąd o rozpadzie związku. Dlaczego urzędy wtrącają się w niezrozumiałe dla nich, intymne uczucia? Istnieje w Europie kraj, gdzie poddani administracji, czyli obywatele, udzielają sobie sami rozwodu. Szwedzi, nie mający dzieci i komplikacji majątkowych, wysyłają do urzędu list zawiadamiający, że nie będą płacić wspólnie podatków. W przełożeniu na wspólny język oznacza to: „Nie jesteśmy już parą”. Uczucia wyparowały, małżeństwo także. Państwo nie ciąga nieszczęśników po sądach. Nie wysyła im nawet okolicznościowej formułki, jaką wypowiadają zapewne w takich przypadkach niecywilizowani Tasadajowie: Niedobrze, niedobrze, niepięknie, niepięknie”. W Szwecji jest po prostu: „Normalnie, normalnie”. Sąd nie zapuszcza się tu w gąszcz ludzkich uczuć przypominający niekiedy dżunglę. Zamiast wyrąbywać przez nią drogę maczetą prawa, pozwala każdemu rozwijać się w najwygodniejszej niszy ekologiczno-uczuciowej. Własne nazwy mają szwedzkie małżeństwa, schodzące się tylko na weekend, mieszkające razem, nie mieszkające razem, bywające ze sobą podczas wakacji, żyjące razem mimo rozwodu. Wśród tej subtelności gatunkowych rozróżnień związków, godnej przyrodniczego katalogu Linneusza (także Szweda), bez problemu pomieściłoby się nieszablonowe małżeństwo Clintonów. Na zdrowy rozum Hillary powinna spakować walizki i trzasnąć drzwiami Białego Domu. Romanse męża nie wzbudzają jednak jej zazdrości, lecz paranoję prawicowego spisku, chcącego pozbawić go władzy. Być może tak reagują ambitne i zdradzane żony polityków. Co się dziwić wyborom zakochanych kobiet, skoro mocarstwa rządzące światem wybrały na prezydentów seksoholika i alkoholika? Skacowany Jelcyn roztrzęsioną ręką może przycisnąć guzik wysadzający nas w powietrze. Clinton, jeśli odczuwa moralnego kaca, kupi pewnie Clintonowej kwiaty, czekoladki, diamenty. Z dwojga złego wolę Clintonów. Za dziesięć, dwadzieścia lat ludzie będą z sentymentem opowiadać o prezydencie, który palił trawę, zdezerterował z wojny, grał na saksofonie i romansował. Do sex amp; drugs amp; rock and roll dodał politykę światową. Usprawiedliwiając swoje erotyczne upodobania, powoływał się na przedpotopową Biblię. Nie potępia ona seksu oralnego, bo podczas jej dyktowania (parę tysięcy lat temu) Panu Bogu nie przyszło do głowy, że seks można robić z głową. Łebski Clinton, przywołując na świadka swojej niewinności Biblię, wiedział, że jest w zgodzie ze świętym duchem czasów. Żyjemy bowiem w epoce postmodernizmu, więc wszystko zależy od kontekstu. Romans pozamałżeński można nazwać cudzołóstwem albo w ogóle nie uznać go za zdradę. Jak para Bonnie i Clyde, małżeństwo Hillary i Billa przejdzie do legendy. Będzie się o nich śpiewać ballady: „Postmodernizm, k… postmodernizm”.