Выбрать главу

„Wprost” 1998, nr 43

Postmodernistyczna miłość

Miłość jest jednym z niewielu tego rodzaju ulotnych wynalazków ludzkości, na jaki nie wymyślono jeszcze konserwantów. Jeżeli przyjąć, że romansową namiętność pani do pana (oraz wzajemnie) odkryli i opisali średniowieczni trubadurzy, to romansujemy w Europie od siedmiuset lat. Wcześniej Europejczycy na zachód od Wisły (trochę Celtów, Słowian i Germanów, wymieszanych z tubylcami) uprawiali równie gorliwie, co ziemię i rozboje, stosunki feudalne: małżeńskie, ale nie miłosne. Nie ma zbrodni doskonałej, trudno się więc dziwić, że nie ma także małżeństwa doskonałego, chociaż bywają udane. Dlatego przykro, gdy małżeństwo się kończy. Jeszcze smutniej (patrz melodramaty), gdy nieuchronnie kończy się romans: uczucia ulatniają się lub zgodnie z prawem fizyczno-moralnym sprzęgają parę w małżeństwo. Małżeństwo – „pięknie, pięknie, dobrze, dobrze”, jak mówią podczas ceremonii zaślubin Tasadajowie (plemię z epoki kamienia, odkryte dwadzieścia lat temu na wyspach Indonezji), zgromadzeni wokół młodej pary. Ta krótka formułka, powtarzana niezmiennie prawdopodobnie od trzydziestu tysięcy lat, zawiera opis, ocenę sytuacji, w jakiej znaleźli się romansujący, i akceptację ich uczuć przez współplemieńców. Plemię nad Wisłą także powtarza: „pięknie, k… pięknie”, lecz w nieco innych sytuacjach. Podczas ślubu klepie skomplikowane formułki, podpisuje urzędowy cyrograf. Cyrograf, bo wycofanie się z małżeńskiego układu pachnie siarką i średniowieczną torturą – procedurą, przeprowadzaną bezlitośnie w całej niemal współczesnej Europie.

Rozwód kosztuje nie tylko zdrowie, ale i pokaźną sumkę wydaną na adwokata, przekonującego sąd o rozpadzie związku. Dlaczego urzędy wtrącają się w niezrozumiałe dla nich, intymne uczucia? Istnieje w Europie kraj, gdzie poddani administracji, czyli obywatele, udzielają sobie sami rozwodu. Szwedzi, nie mający dzieci i komplikacji majątkowych, wysyłają do urzędu list zawiadamiający, że nie będą płacić wspólnie podatków. W przełożeniu na wspólny język oznacza to: „Nie jesteśmy już parą”. Uczucia wyparowały, małżeństwo także. Państwo nie ciąga nieszczęśników po sądach. Nie wysyła im nawet okolicznościowej formułki, jaką wypowiadają zapewne w takich przypadkach niecywilizowani Tasadajowie: Niedobrze, niedobrze, niepięknie, niepięknie”. W Szwecji jest po prostu: „Normalnie, normalnie”. Sąd nie zapuszcza się tu w gąszcz ludzkich uczuć przypominający niekiedy dżunglę. Zamiast wyrąbywać przez nią drogę maczetą prawa, pozwala każdemu rozwijać się w najwygodniejszej niszy ekologiczno-uczuciowej. Własne nazwy mają szwedzkie małżeństwa, schodzące się tylko na weekend, mieszkające razem, nie mieszkające razem, bywające ze sobą podczas wakacji, żyjące razem mimo rozwodu. Wśród tej subtelności gatunkowych rozróżnień związków, godnej przyrodniczego katalogu Linneusza (także Szweda), bez problemu pomieściłoby się nieszablonowe małżeństwo Clintonów. Na zdrowy rozum Hillary powinna spakować walizki i trzasnąć drzwiami Białego Domu. Romanse męża nie wzbudzają jednak jej zazdrości, lecz paranoję prawicowego spisku, chcącego pozbawić go władzy. Być może tak reagują ambitne i zdradzane żony polityków. Co się dziwić wyborom zakochanych kobiet, skoro mocarstwa rządzące światem wybrały na prezydentów seksoholika i alkoholika? Skacowany Jelcyn roztrzęsioną ręką może przycisnąć guzik wysadzający nas w powietrze. Clinton, jeśli odczuwa moralnego kaca, kupi pewnie Clintonowej kwiaty, czekoladki, diamenty. Z dwojga złego wolę Clintonów. Za dziesięć, dwadzieścia lat ludzie będą z sentymentem opowiadać o prezydencie, który palił trawę, zdezerterował z wojny, grał na saksofonie i romansował. Do sex amp; drugs amp; rock and roll dodał politykę światową. Usprawiedliwiając swoje erotyczne upodobania, powoływał się na przedpotopową Biblię. Nie potępia ona seksu oralnego, bo podczas jej dyktowania (parę tysięcy lat temu) Panu Bogu nie przyszło do głowy, że seks można robić z głową. Łebski Clinton, przywołując na świadka swojej niewinności Biblię, wiedział, że jest w zgodzie ze świętym duchem czasów. Żyjemy bowiem w epoce postmodernizmu, więc wszystko zależy od kontekstu. Romans pozamałżeński można nazwać cudzołóstwem albo w ogóle nie uznać go za zdradę. Jak para Bonnie i Clyde, małżeństwo Hillary i Billa przejdzie do legendy. Będzie się o nich śpiewać ballady: „Postmodernizm, k… postmodernizm”.

„Cosmopolitan” 1998, nr 12

Abrakadabra

Madonna wpakowała się w kabałę. Nie dlatego że najchętniej, bo najtaniej, like a vergin, zaszłaby w kolejną ciążę. (Latynoski tatuś jej dziecka źle skalkulował swoje ojcostwo – gdyby za każdy ofiarowany piosenkarce plemnik zażądał dolara, byłby milionerem, a nie żigolakiem-inseminatorem). Kabała Madonny jest prawdziwa, nowojorska, z centrum studiów judaistycznych na Manhattanie. Prowadzi je rabin Abraham Hardoon dla eleganckiego światka gwiazd i biznesu. Nie dziwi w tym towarzystwie Barbra Streisand, potrafiąca odróżnić micwę od mycki już choćby z tego powodu, że grała w Yentl chasydzkiego urwisa. Jednak gwałtowne zainteresowanie kabałą Elizabeth Taylor, Laury Dern czy Madonny oznacza hollywoodzką (czytaj: światową) modę na tajemnicze znaczki hebrajskiego alfabetu. Po fali buddyzmu, gdy każdy przepracowany facet, poluźniający krawat i zdejmując w biurze buty, by posiedzieć chwilę wygodnie, „uprawiał zen”, nadeszła epoka kabały. W sklepach z ezoterycznym osprzętem oprócz kadzidełek, kryształowych kuł i podręczników do nieśmiertelności (duchowej oczywiście), można kupić talię kart tarota. Każdej z tych kart odpowiada jedna z 22 liter alfabetu hebrajskiego. Jest to więc „elementarz”, sylabizowanie pierwszych słów złożonych z karcianych obrazków. Można poprzestać na zabawie i używać tarota tylko do wróżenia albo też zacząć od niego podróż ku prawdziwej kabale, polegającej na kombinacji liter (kart) i słów.

W USA książki o kabale w wersji popularnej, kojarzącej się bardziej z pop niż z klasyką, są bestsellerami..e Jew in the Lotus czy Stalking Elijah Adventures with Today’s Jewish Mystical Masters autorstwa Kamentza były w ostatnich miesiącach księgarskimi przebojami. Najważniejsze dzieło, swego rodzaju kabalistyczna biblia – średniowieczny Zohar (Księga Blasku) – sprzedaje się bez problemu w cenie 345 dolarów.

Sześćdziesięcioośmioletni brooklyńczyk, rabin Philip Berg, duchowy przywódca Kabbalah Learning Center, kształci dziesięć tysięcy uczniów w ośmiu krajach. Za podstawę jego nauk służy trzynastowieczny, napisany w Katalonii Zohar. Studiujący cały dzień tę wielotomową księgę mają jeden problem: jej oryginał jest po aramejsku i hebrajsku. Świeżo nawróceni na kabałę nie mieli jeszcze dość czasu, by opanować te starożytne języki. Ważne są jednak chęci: według kabalistów, jeśli całe życie powtarza się tylko jedno zdanie z Biblii, nawet najmniej znaczące, to i tak można zasłużyć na raj.

Tyle, że będzie się miało prawdopodobnie problem ze zrozumieniem obowiązującego świętego języka w niebiosach pieśni i ogłoszeń parafialnych. O tym, jak ważna jest znajomość hebrajskiego w studiowaniu nie tylko ksiąg kabalistycznych, ale również Biblii, niech świadczy fakt, że na temat pierwszego zdania Starego Testamentu napisano tomy komentarzy, bowiem już pierwsze wyrażenie: „Na początku”, stwarza możliwość wielu interpretacji. Zawierają się w nim słowa: syn, głowa, podstawa, dom. Zajmować się mistyką żydowską,bo tym jest kabała (słowo to znaczy po hebrajsku „tradycja”,„przekaz”), bez znajomości chociażby podstaw gramatyki hebrajskiej i alfabetu, to jak czytać o matematyce, nie wiedząc, jak wyglądają cyfry, dodawanie i odejmowanie. Moda jednak jest silniejsza od rozsądku, to znaczy nieco mistyczna. Przecież gdy na fali była medytacja transcendentalna i joga, wielu „praktykujących” wiedziało mniej więcej (być może z poprzedniego żywota), że w ludzkim ciele są jakieś czakry. Spośród siedmiu byli w stanie wymienić jedną położoną gdzieś w tyłku, a drugą na czubku głowy. Poza tym liczyły się wibracje, buddyjskie makatki i kadzidełka. Próbując sobie wyobrazić Elizabeth Taylor zgłębiającą tajniki kabalistycznych zaklęć z czasów Kleopatry, sądzę, że patrzy na nie równie rozumiejąco, co na skład najmodniejszego, wedle reklam cudotwórczego, kremu odmładzającego pełnego serum, liposomów, witamin, placenty. Czy hebrajska abrakadabra wiele się różni od ingrediencji kosmetycznego mazidła? Proszę wziąć pierwszy z brzegu słoik Estee-Lauder, Givenchy czy choćby ojczyźnianego Miraculum. Za egzotyczną nazwą takiego specjału: „Westchnienie mroku”, „Woda seraju”, „Oaza urody”, kryje się alchemiczny skład: oxybenzonu, polimerów, spf-23, k-45 itp. I jak to czytać? Normalnie czy z hebrajska, od prawej do lewej? Oczywiście, piękne panie nie muszą wiedzieć, czym się mumifikują, chodzi o efekty. I właśnie w stosowaniu kabały, podobnie jak kosmetyków, chodzi o cudowne, magiczne efekty. Jeśli praski rabin stworzył Golema, to czemu nowojorski reformowany rabin z ośrodka New Age’owej kabalistyki nie miałby podawać recepty na młodość, urodę i powodzenie? Tym bardziej że wiara w cuda chirurgii plastycznej rozpadła się razem z twarzą Michaela Jacksona. Kiedy w najnowszym teledysku o upiorach Jackson zdziera maski, zastanawiamy się, czy pokazuje blizny, odpadający nos, czy charakteryzację. Na końcu rozsypuje się w garstkę gliny, rozwiewaną wiatrem. Kojarzy się to z końcem Golema – glinianego człowieka stworzonego przez ludzi. Gdy stał się zbyt nieposłuszny, rabin zmazał mu z czcią jedną z liter i Golem się rozsypał. Rezygnacja Jacksona z publicznych występów zbiega się w czasie z początkiem mody na kabałę. Paranoiczne byłoby przypuszczenie, że jedno ma związek z drugim, ale w kabale wszystko się ze wszystkim łączy – również kultura masowa z naukami tajemnymi. Sami prowadzący kursy tej nowoczesnej „przyspieszonej mistyki” stwierdzają, jak rabin David Cooper, że jedyną metodą spopularyzowania kabały jest przemycenie jej do kultury masowej.