Margit Sandemo
Sindre, Mój Syn
Ze szwedzkiego przełożyła Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
ROZDZIAŁ I
Sindre już nie mógł doczekać się urodzin, na które mama obiecała mu wspaniały prezent. Choć za kilka tygodni skończy dopiero trzy latka, był duży jak na swój wiek i wyjątkowo spokojny. Miał ciemnoblond włosy i poważne oczy. Inne dzieci nazywały go ofermą.
Siedząc na czubku wielkiego głazu w przedszkolnym ogródku, patrzył rozmarzony na bawiących się kolegów i koleżanki, lecz w ogóle ich nie widział. Rozmawiał z tatą.
„Najbardziej to chciałbym dostać traktor, w którym można nogami przyciskać pedały”, mówił w myślach. „Taki jak ma Björn. Jeszcze ani razu nie pozwolił mi się nim przejechać, a on jest taki ładny. Cały czerwony z czarnymi kołami. Ale może być też co innego, jak wolisz”.
Dziewczynki z grupy sześciolatków podbiegły do niego z krzykiem.
– Zjeżdżaj stąd, ty ofermo, to nasze miejsce!
Sindre zszedł powoli na dół.
„To nic nie szkodzi, tato”, zapewniał ojca w duchu. „Wcale nie jest mi przykro”.
Właściwie to jeszcze nie stworzył sobie w wyobraźni jego dokładnego obrazu. Tata powinien być wysoki i silny, mieć delikatne ręce i pogodne oczy. Może trochę przypominać ojca Björna, który jeździ takim wspaniałym samochodem. Ale musi być znacznie silniejszy, na pewno o wiele silniejszy.
Żeby wreszcie przyszła mama! Tak bardzo chciałby już pójść do domu, znaleźć się w swym przytulnym pokoiku, w którym mógł spokojnie się bawić, nie poszturchiwany bez przerwy przez inne dzieci, i gdzie mama przywoływała go ciepłym głosem do kuchni, żeby coś zjadł. Bo Sindre lubił jeść. Nawet było to trochę po nim widać, w każdym razie tak twierdzili starsi koledzy. Ale mama uważa, że on wcale nie jest gruby, tylko mocno zbudowany. I ciężki.
Pediatra mówi tak samo. „Co ty, u licha, jadasz, Sindre? Ołów?”
Po oczach chłopca dało się od razu zauważyć, że znowu jest nieobecny myślami. Ostatnio mama miewała bóle. Prawie każdego dnia, i wtedy robiła się całkiem biała na twarzy. Kiedy Sindre patrzył na nią, też zaczynało go boleć. Ale mama wciąż powtarzała, że to nic takiego, że zaraz przejdzie.
Jeden z chłopców, biegnąc, wpadł prosto na niego i go przewrócił. Gdy Sindre był już bliski płaczu, tata od razu otoczył go ramieniem i łzy natychmiast obeschły.
Przedszkolanka nie mogła się powstrzymać, by nie zwrócić mu uwagi:
– No, rusz się, Sindre, pobaw się wreszcie z dziećmi! Ciągle tylko chodzisz i marzysz. Może byś się jednak do nich przyłączył.
Maluch próbował wymyślić jakąś odpowiedź, ale potrzebował na to więcej czasu. Nigdy nie udawało mu się w porę otworzyć buzi, ponieważ nikt nie miał cierpliwości czekać. Wychowawczyni westchnęła zrezygnowana i zwróciła się znowu ku innym podopiecznym.
Sindre po cichu wyjaśnił ojcu:
„Starałem się odpowiedzieć, ale nie zdążyłem. Chodź, pospacerujemy trochę po łące”.
Czy to niebezpieczne chodzić po łące? Można spotkać trolla? Sindrego oblała zimna fala strachu.
Ale przecież tata jest blisko. Poza tym wtedy to było w lesie…
Dłoń taty dotknęła jego ramienia i obaj wyszli razem na małą łączkę przedszkolnego ogródka.
Syreny ambulansu brzmiały tak, jakby znajdowały się i blisko, i daleko zarazem. Te okropne syreny, przypominające ujadanie psów, zawsze ją wyjątkowo przerażały, bo zdawały się mówić znacznie więcej o nieszczęściach i smutku niż wszystkie inne odgłosy.
Otoczona raz migotliwym światłem, raz nieprzeniknioną ciemnością, czuła ból. Nie mogła się zorientować, gdzie się znajduje. Czy w swoim łóżku, czy też…?
Mali otworzyła raptownie oczy i ujrzała nad sobą sufit karetki. Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. To Sonia, sąsiadka z piętra.
– Leż spokojnie, nie denerwuj się – powiedziała. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz!
Co ja tu robię? pomyślała przerażona Mali. Co się stało?
Próbowała zebrać myśli i przypomnieć sobie, co się właściwie wydarzyło, ale ujrzała jedynie zamglone i chaotyczne obrazy z powszednich dni.
Jedzie z Sindrem autobusem i trzyma go mocno za rączkę. Ciasno, dorośli pasażerowie nieustannie potrącają małego chłopca. Te jego oczy, zawsze wyrażające niepomierne zdumienie i jakby trochę nieobecne. Jest trochę opóźniony w rozwoju – lekarz zapewnia jednak, że nie należy się niepokoić, ponieważ Sindre ma tylko nieco wolniejszy rytm życia. Zupełnie inny niż, na przykład, żywa jak srebro córeczka sąsiadów, biegająca niezmordowanie z iskierkami w oczach i chwilami irytująco niecierpliwa.
Przedszkolny ogródek… Wszystkie dzieci i łagodny uśmiech jej synka. Przedszkolanka!
„Sindre to miłe dziecko, ale jest bardzo zamknięty w sobie i najchętniej przebywa sam. Poza tym chyba jeszcze niewiele mówi, prawda?”
Mali nie miała pojęcia, dlaczego jej mały chłopczyk zrobił się ostatnio taki milczący. Sądziła, że wychowuje go właściwie. Próbowała wpoić w niego wiarę w siebie i nauczyć samodzielności. Ale dzieci są tak różne.
Jej praca to nudne kontrolowanie faktur. Ostatnie dni… jak trudno się skoncentrować. Powinna była zostać w domu. I pójść do lekarza. Ale musiała przecież opłacić czynsz i rachunek za prąd, i resztę podatku. Nie mogła sobie pozwolić na zwolnienie lekarskie.
Dlaczego nie jest z Sindrem przez cały dzień? Przecież on potrzebuje jej obecności. Czy na pewno dobrze się czuje w przedszkolu? Czy ona go przypadkiem nie zaniedbuje?
Niepokój, troska – i ból.
Powinna była pójść do lekarza.
Zupełnie nieoczekiwanie dla samej siebie głośno wyraziła zdziwienie:
– Co ja tu robię? Co się stało?
– Trochę za długo chodziłaś z tym bolącym wyrostkiem – odpowiedziała Sonia pogodnym tonem. – Wreszcie zebrała się ropa. Już dawno należało zgłosić się do lekarza!
– A Sindre? Ja nie mogę zostać w szpitalu! Kto się nim zajmie?
– Już ci powiedziałam: uspokój się. Wszystko będzie dobrze.
– Przecież ty wyjeżdżasz jutro do Anglii.
– Tak, i rzeczywiście nie mogę z tego zrezygnować. Ale nie martw się: zanim wyjadę, znajdę kogoś, kto zaopiekuje się chłopcem. Możesz być spokojna.
– Tylko kogo?
– Chyba wiem, kto mógłby się nim zająć – rzekła Sonia, Mali jednak była zbyt rozpalona gorączką, by wyczuć w głosie sąsiadki ponury ton.
Zbliżali się do bramy szpitala. Chora jednak tego nie zauważyła, ponieważ znowu straciła przytomność.
ROZDZIAŁ II
Gdy rozległ się dzwonek u drzwi, przyciskany wielokrotnie ręką jakiegoś zniecierpliwionego intruza, Gard Mörkmoen podniósł się powoli z krzesła. Wyraźnie zirytowany, rozprostował swe długie nogi i, odłożywszy wieczorną gazetę, ruszył w kierunku holu. Kto to mógł być? Nie spodziewał się przecież niczyjej wizyty.
Niemal każdy w takiej sytuacji zerknąłby odruchowo w lustro wiszące w przedpokoju, by upewnić się, czy dobrze wygląda. Ale Gard Mörkmoen nigdy nie interesował się lustrami. Nie przejmował się też tym, co myślą o nim inni.
Przed drzwiami stała nie znana mu kobieta z małym chłopcem.
Wyglądała na osobę wyjątkowo nieprzejednaną, wręcz agresywną.
– Bardzo proszę, oto on, mały Sindre. Mali Vold jest w szpitalu, a ja nie mogę się nim zająć. Myślę, że najwyższa już pora wykazać się odpowiedzialnością! Teraz pana kolej!
Gard stał zupełnie osłupiały. Spojrzał na małego chłopca, który przyglądał mu się badawczo niewinnymi oczyma.
– Nie rozumiem…
– Doprawdy? Niech pan przestanie udawać! To nie uchodzi – rzekła kobieta, wpychając do przedpokoju chłopca i jakąś nędzną walizkę. Gard był zbyt oszołomiony, by zaprotestować.