– Wracając do twojego pytania – rzekła nieoczekiwanie – naprawdę nie wiem, skąd wzięły się u Sindrego te napady lęku. Czasami śnią mu się koszmary.
Jej syn to najlepszy, bo całkowicie neutralny temat! Gard pokiwał głową.
– Czy mówił o czymś specjalnym?
– Nie, właściwie nie – odparła bez przekonania.
– Są rzeczy, których wyjątkowo się boi – kontynuował Mörkmoen. – Kiedyś opowiedziałem mu jakąś historyjkę o trollu i niechcący bardzo go wystraszyłem. Lecz to chyba nie ma nic do rzeczy…
– On rzeczywiście boi się trolli – przyznała jego matka. – Ale specjalnego rodzaju trolli. Takich, które wyłaniają się z wody…
– To prawda! Bardzo się wystraszył, kiedy zobaczył, jak wynurzam się z wody w stroju płetwonurka.
Mali wcale nie wyglądała na zaskoczoną.
– Coś takiego zdarzyło się już wcześniej. Zobaczył zdjęcie płetwonurka w gazecie. I nazwał go trollem.
– Kiedy to było?
Mali zastanowiła się.
– Chyba kilka miesięcy temu.
– Znowu innym razem… jak to było… – próbował przypomnieć sobie Gard – Już wiem, zdecydowanie odmówił wejścia do lasu tam, za domem.
– Akurat w tym nie ma nic osobliwego. Sama mu tego zabroniłam.
– Ale powiedział, że tam jest niebezpiecznie. A ostatniej nocy, którą spędził u mnie, przyśnił mu się prawdziwy koszmar. Pojawiły się w nim wszystkie postacie z wcześniejszych snów. Był troll w kostiumie płetwonurka. Spotkał go w lesie. Na drodze. Ten troll miał zabrać Sindrego, jeśli on go wyda. A potem wymienił jakieś imię, ale nie mogłem go odszyfrować.
– Co to za imię?
– Nie pamiętam. Tess… Tessa? Terry? Nie wiem.
– Może Tessi?
– Tak, Tessi. Na pewno! Troll miał zabrać jego i Tessi. Kto to jest?
Mali milczała. Ściągnąwszy brwi, patrzyła prosto przed siebie.
– O czym myślisz? – spytał Gard.
Ocknęła się.
– Powoli dostrzegam w tym jakiś sens. Tessi to szczeniak, który wiosną pojawił się u sąsiadów.
– Wiosną! Zdaje się, że to wszystko zdarzyło się właśnie wtedy.
– Dzieci chętnie bawiły się z Tessi. Kiedyś piesek im uciekł. Maluchy zaczęły go szukać, a Sindre, zapominając o wszystkich moich zakazach, pobiegł za nim aż do lasu.
– No, widzisz, to się zaczyna zgadzać! Ten mały hultaj wcale nie jest taki nierozgarnięty!
Właściwie to ona ma bardzo ładne oczy! Takie duże i wyraziste, a zarazem pełne zadumy i marzycielskie, jakby ich właścicielka żyła w innym świecie, świecie jasności i piękna, którego nie jest dane zaznać nam, zwykłym śmiertelnikom.
Mali opowiadała dalej z ożywieniem:
– A kiedy stamtąd wrócił ze szczeniakiem, wcale nie był dumny i zadowolony, jakby należało się spodziewać, lecz śmiertelnie przerażony. Przez cały dzień nie powiedział ani słowa. Myślałam, że to przeze mnie, ponieważ nakrzyczałam na niego za jego nieposłuszeństwo. Ale gdy teraz się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że to właśnie wtedy zaczęło się to jego długie milczenie.
– „Jeśli coś powiesz, wrócę i zabiorę ciebie i psa”. Może myślał, że nie powinien w ogóle nic mówić? Ale znowu ten las… Co on ma wspólnego z trollem, który wynurza się z wody?
– Morze leży zaraz za lasem.
– Wiesz co? Mam ochotę wziąć Sindrego do lasu i poprosić go, żeby opowiedział o wszystkim, co się tam wydarzyło. Może uwolni go to od lęku. To na pewno jest jakiś drobiazg, który on w swojej dziecięcej wyobraźni wyolbrzymił do takich rozmiarów.
– Niewątpliwie. Myślę, że to niegłupi pomysł. Ale może innym razem, na dziś wystarczy mu przeżyć.
– No właśnie, robi się późno. Chciałbym ci podziękować za pyszny obiad i w ogóle za miłą niedzielę.
Mali wolałaby, żeby Gard jeszcze nie odchodził. Tak miło jej się z nim rozmawiało. Kiedy wyjdzie, zrobi się pusto. Nie miała jednak żadnego powodu, by zatrzymywać go dłużej.
Przystanął jeszcze w przedpokoju.
– Sindre powiedział mi, że wkrótce ma urodziny. Odebrałem to jako wyraźny apel z jego strony.
– A to ci chytre stworzenie! – uśmiechnęła się matka. – Rzeczywiście. Ale boję się, że sama narobiłam sobie kłopotu. Trochę pochopnie obiecałam mu ogromny prezent z tej okazji. Wiem, że marzy mu się traktor na trzech kołach albo może i czterech, nie wiem, nie widziałam go z bliska. A tymczasem ja myślałam jedynie o parze nowych butów.
Gard popatrzył na nią uważnie:
– Wobec tego zróbmy w ten sposób: ja kupię traktor, a ty kupisz buty. Ale żeby nie było tak, że mama daje w prezencie coś zupełnie nieatrakcyjnego, a ja jestem tym wspaniałym wujkiem, który przynosi same cuda, wymienimy się paczkami. Buty będą ode mnie, a traktor od ciebie.
– Ależ ja naprawdę nie zamierzałam…
– Koniec dyskusji. Nigdy nie miałem nikogo, komu mógłbym dawać prezenty. A Sindre obdarował mnie czymś, czego istnienia w ogóle nie podejrzewałem. Rozumiesz?
Kobieta skinęła głową.
– Dziękuję ci – powiedziała zwyczajnie.
– Powtórz mojemu przyjacielowi, że niedługo się spotkamy – rzucił na pożegnanie Gard i poszedł.
W małym mieszkanku zaległa cisza. Mali zaczęła sprzątać po uroczystym obiedzie.
Jej życie wzbogaciło się o nowy element: radosne napięcie, którego Sindre, mimo jego ciepła i miłości, nie mógł jej na pewno dać
ROZDZIAŁ XV
Sindre znowu poszedł do przedszkola. Ale był to już zupełnie inny Sindre – wesoły i rozgadany. Nauczycielka musiała, oczywiście, poznać wszystkie rewelacje o tacie, jaki jest miły i silny, jakim jeździ samochodem, a także o wizycie w zoo i wycieczce na lotnisko oraz o wielu innych rzeczach. Pani wysłuchała cierpliwie opowieści swojego podopiecznego. Nie znała sytuacji Mali Vold, lecz od dziewczynek z grupy sześciolatków dowiedziała się od razu, że Sindre chyba nie ma ojca. Ich mamy, z upodobaniem plotkujące o sąsiadach, nieraz mówiły, że Mali nie jest zamężna i nigdy nie odwiedza jej żaden mężczyzna.
Ale chłopiec nie zwracał już uwagi na żadne wścibskie plotkarki, ponieważ nieoczekiwanie nabrał pewności siebie. Coś mu w głębi duszy podpowiadało, że Gard nie jest jego prawdziwym tatą, lecz on z całą siłą swej dziecięcej wiary zagłuszał w sobie ten głos sumienia.
Niektóre dzieci potrzebują ojca bardziej niż inne. W przypadku Sindrego ową potrzebę spotęgowały w znacznym stopniu nieustanne kpiny jego starszych koleżanek, które czuły, że mogą nad nim dominować i bezkarnie go gnębić, ponieważ ich rodziny były lepsze, bo pełne. One przecież miały ojców – choć ci bywali naprawdę różni… A Sindre go nie miał i nigdy nie mścił się na nich za ich drwiny. Uśmiechał się jedynie łagodnie i choć co prawda za każdym razem zamierzał coś odpowiedzieć, to nigdy nie zdążył tego wymówić. Poza tym dzieci tak bardzo lubiły go popychać i poszturchiwać, bo nie umiał się bronić. I co najważniejsze: niczym to nie groziło, ponieważ nie musiały się bać, że nagle pojawi się jego zagniewany tata i rozprawi się z nimi.
Tymczasem w trzy dni po wspólnej wyprawie na plażę i lotnisko w przedszkolu zdarzyło się coś nieoczekiwanego.
Przed bramą zatrzymał się czerwony sportowy samochód. Sindre poczuł, że robi mu się na przemian zimno i gorąco, ujrzał bowiem, że Gard wysiadł z auta i skierował swe kroki ku przedszkolnej furtce. Chłopiec wykrzyknął wreszcie:
– Tata! To jest mój tata!
Wszystkie dzieci z zaciekawieniem przyglądały się mężczyźnie, pani Inger zaś pomyślała sobie: „Szkoda, przydałby mi się ktoś taki”.