– To, że Mali, kierowana głupią dumą, nie chciała zdradzić pana nazwiska, wcale nie znaczy, że tak łatwo uda się panu wywinąć! Nie mam ani odrobiny współczucia dla tchórzy.
– Pani wybaczy, ale musiała zajść jakaś pomyłka. Ja nie znam żadnej Mali Vold. Ani… ani… Sindrego, bo chyba tak ten chłopiec ma na imię?
– Niech się pan przestanie zgrywać! Pan jest Gard Mörkmoen, prawda?
Mężczyzna mógł tylko to potwierdzić.
– No właśnie, to nie jest popularne nazwisko – skomentowała kobieta. – Mali nie należy do osób, które wszędzie szukają słuchaczy, żeby poskarżyć się na własny los. Ale my mieszkamy po sąsiedzku i pewnego razu, kiedy było jej szczególnie ciężko, opowiedziała mi wszystko o sobie. I o panu, jak pan zniknął, kiedy to się stało. Spotkała pana jeszcze raz, zupełnie przypadkiem. Wtedy właśnie dopiero co urodził się Sindre, a pan obiecał odwiedzać ich i zajmować się małym. Niczego więcej Mali nie pragnęła. Lecz, oczywiście, pan nigdy już się nie pojawił. Ona zaś czuła się zbyt zraniona, by pana szukać. Nawet nie zgłosiła pańskiego nazwiska na policję. Po prostu nie chciała mieć z panem więcej do czynienia! Rozumie pan?
Gard powoli zaczynał być zły. Nie miał jednak szansy zaprotestować.
– Chodzi jedynie o pięć dni, potem wrócę z Anglii i sama się nim zajmę…
– Czy pani nie rozumie? Ja nie znam żadnej Mali Vold i nigdy nie słyszałem o tym chłopcu!
Spojrzał na Sindrego, który stał milczący i poważny, utkwiwszy w nim swe wielkie i teraz nieco nieufne oczy. Sprawiał wrażenie sympatycznego dziecka; wszystkim podobały się pewnie jego brązowe loki i nieco smutny wyraz twarzy o delikatnych rysach.
– Takie rzeczy może pan wmawiać każdemu, ale nie mnie – zareagowała ostro kobieta. – Trochę zasięgnęłam języka na pański temat. To naprawdę dziwne, że w pracy jest pan uważany za osobę sumienną i odpowiedzialną. Ma pan wolny zawód, czyli przez kilka dni może się pan zająć własnym synem…
– Nie, nie mogę, wykluczone! – odparł stanowczo Gard. – Poza tym, on wcale nie jest moim synem!
Dolna warga chłopca zaczęła drżeć.
– Nie powinna pani narażać dziecka na coś takiego! – wybuchnął Gard, ale zaraz spontanicznie pochylił się nad małym. – Nie jestem na ciebie wcale zły – dodał szybko. – Nie przejmuj się tym, co my tu wygadujemy…
Kobieta wepchnęła Sindrego do pokoju, uznawszy widocznie, że kontakt między ojcem i synem został wreszcie nawiązany.
– Muszę już iść. Jego ubranka są w walizce, a buty i peleryna w plastykowej torbie. No, Sindre, pomieszkasz teraz przez kilka dni u taty, a w piątek ciocia Sonia wróci i zabierze cię z powrotem do domu. Powierzam chłopca pańskiemu sumieniu, panie Mörkmoen, i mam nadzieję, że nie będzie go pan zaniedbywał.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a Gard i mały zostali sami. Po trwającym kilka sekund szoku mężczyzna zdołał się wreszcie otrząsnąć i natychmiast puścił się pędem po schodach w pogoni za kobietą, której samochód właśnie znikał za rogiem.
Długim i energicznym krokiem znowu wszedł na górę. Chłopiec stał w tym samym miejscu, w którym go pozostawiono, po jego niewinnej buzi widać było wyraźnie, że walczy, by nie wybuchnąć płaczem. Mrugając rozpaczliwie powiekami, powstrzymywał się od szlochu. Drobna klatka piersiowa unosiła się i opadała raz po raz, nie wróżąc nic dobrego.
Gard był wściekły, rozumiał jednak doskonale, że mały znalazł się w znacznie trudniejszym położeniu niż on, dlatego wielkim wysiłkiem woli wreszcie się opanował.
– W porządku, Sindre! – powiedział z wymuszonym spokojem. – Postaramy się znaleźć dla ciebie mamę.
Co on, u diabła, ma teraz począć? Nagle podrzucono mu do domu całkiem obcego chłopca. Kto to jest Mali Vold? Nigdy nie słyszał tego nazwiska, a dzieciak z całą pewnością nie jest jego synem, może przysiąc na wszystkie świętości.
Chyba że był pijany…?
Ile właściwie lat liczy sobie ten malec? Gard otworzył walizkę wypełnioną dziecięcymi ubrankami, w większości znoszonymi i spranymi Tylko gdzieniegdzie leżało pomiędzy nimi coś nowego. Wyglądało na to, że prawie wszystkie były używane wcześniej przez kogoś innego. Znajdowały się tam też jakieś dokumenty. Sindre Vold. Chłopiec ma już prawie trzy lata Data urodzin… Gdzie on przebywał w tym czasie, czy rzeczywiście mógł być ojcem dziecka?
Odbywał wtedy służbę wojskową. Oczywiście, zdarzały się różne szalone noce i imprezy, ale raczej nigdy nie upijał się do tego stopnia, żeby dziś w ogóle nie pamiętać o poznaniu dziewczyny noszącej imię Mali. Nie należało ono do szczególnie popularnych, dlatego trudno by je było zapomnieć. Poza tym on zwykle pił alkohol z umiarem.
A jak twierdziła ta wojownicza kobieta, spotkał ową Mali podobno jeszcze raz, już po przyjściu na świat chłopca!
Nie, to przecież niemożliwe. Wykluczone! Kimkolwiek jest ojciec Sindrego – to na pewno nie on, nie Gard Mörkmoen!
Mały zaczął cicho popłakiwać. Stał nadal w tym samym miejscu, gdzie go postawiono, z opuszczonymi rękami, smutny. Wyglądał żałośnie: mama w szpitalu, a on, biedny, został sam, odtrącony przez wszystkich.
Gard był zirytowany całą tą historią. Co on, u licha, ma teraz zrobić z tym obcym dzieckiem? Jutro wybiera się przecież w dłuższą podróż, a tu nagle taka niespodzianka.
A może… może zawiózłby go do swojej matki? Oczywiście!
Podniesiony na duchu, zrobił miejsce na kanapie, zamierzając posadzić tam malca. Sindre jednak bał się nieznajomego mężczyzny i doskonale rozumiał, że nikt go tu nie chce. Cofnął się więc pod ścianę i ukrył twarz za oparciem krzesła. Mörkmoen czuł się bezradny. Nie miał pojęcia, co począć w tej trudnej sytuacji.
Do tej pory wiódł dosyć beztroskie życie. Jak wszyscy, miewał też swoje zmartwienia i kłopoty, lecz nie należał bynajmniej do osób, które przeżuwają własne problemy i życiowe porażki w nieskończoność. Pozwalał, by zapadały po prostu w otchłań zapomnienia. Był doskonały w tej sztuce, przynajmniej tak uważał. Świadomie dążył do wytyczonego celu, który wcale nie stanowiły pieniądze, lecz osiągnięcie pewności, że zrobił ze swym życiem coś pożytecznego. Zawsze pociągało go to, co zawierało w sobie pewien element ryzyka. W wojsku był skoczkiem spadochronowym, a potem podjął studia inżynierskie, lecz z powodu przewlekłej anginy nie powiodło mu się na egzaminie końcowym. Rozgoryczony, przyjął dość niebezpieczną posadę montera w firmie budującej elektrownie, gdzie właśnie on musiał wspinać się na strome bloki skalne, wdrapywać się na maszty sięgające nieba, wykonywać pracę nurka lub podejmować się zadań, których nie chciał przyjąć nikt inny. On czuł się jednak zadowolony. Nie musiał myśleć o rodzinie, ponieważ jej nie miał, a ten rodzaj pracy wydawał mu się nawet znacznie bardziej atrakcyjny niż siedzenie nad jakimiś nudnymi projektami przy desce kreślarskiej. Nierzadko musiał też odbywać podróże wzdłuż i wszerz kraju, co sprawiało mu niemałą radość.
Jego życie uczuciowe było dosyć stabilne i spokojne, wolne od wielkich namiętności. Z żadną partnerką nie wiązał się na dłużej. Akurat teraz trwał okres zastoju. Ale niedawno Gard poznał w jednym ze swych licznych miejsc pracy pewną atrakcyjną młodą damę. Wystarczy, by zrobił pierwszy krok. Prawdopodobnie nie zostanie odrzucony.
Następnego dnia miał właśnie jechać do miasta, w którym ona mieszkała, a oto nagle znalazł się w towarzystwie małego, bezradnego brzdąca, przekonanego na dodatek, że on jest jego tatą. Chłopca, który nie znał swego ojca i z pewnością za nim tęsknił. A niech to diabli!
– No, zobaczymy, co da się zrobić – powiedział oschle, nie przywykł bowiem do obcowania z małymi dziećmi. – Może byś coś zjadł?