ROZDZIAŁ XXII
Mali przywitała Mörkmoena z przerażeniem w oczach. Na szczęście nie przyniósł żadnej nowiny, również tej najgorszej, choć, oczywiście, bardzo by chciała usłyszeć, że natrafiono wreszcie na ślad potwierdzający, że Sindremu nic się nie stało.
Szybko przygotowała Gardowi coś do jedzenia, a potem zajęła się łóżkiem Sindrego. Musiała przystawić do niego krzesło, żeby gość mógł rozprostować nogi. Wreszcie powiedziała:
– Dziękuję ci, że przyszedłeś. Wszystko wydaje się znacznie łatwiejsze, jeśli jest się we dwoje.
Jak ona właściwie sobie radziła, nie tylko teraz, ale przez te trzy samotne lata? Mężczyzna pogłaskał ją po policzku.
– Obudź mnie… gdzieś za cztery godziny. Pojadę znowu szukać.
– Wobec tego teraz ja wyjdę. Nie ma potrzeby, żebyśmy oboje siedzieli w domu.
Popatrzył w zamyśleniu na jej bladą, pełną napięcia twarz. Sposób, w jaki Mali się poruszała, nienaturalnie i sztywno, zdradzał, że jej spokój był wymuszony.
– Co chcesz robić?
– Szukać. A co mogę innego? Już dłużej nie wytrzymam tego bezczynnego siedzenia.
Gard doskonale ją rozumiał.
– Tylko nie chodź za daleko! Przecież jeszcze nie odzyskałaś całkiem sił po operacji.
Kobieta poczuła się wzruszona i zaskoczona tym, że ktoś się o nią troszczy.
– Wrócę za cztery godziny.
– Mali, poczekaj! – powiedział cicho, prostując się. Z lekkim wahaniem położył dłonie na jej ramionach. Nie mówiąc ani słowa, przyciągnął ją delikatnie do siebie i zamknął w objęciach. Stali tak przez chwilę w milczeniu, a on głaskał ją po głowie.
– Znajdziemy go – wyszeptał wreszcie i opuścił ramiona.
Zgrzytanie klucza w zamku obudziło Garda.
– Śpisz?
– Nie, już nie śpię.
Mali weszła do pokoiku Sindrego. Wyglądała na zmęczoną i bardzo przybitą.
– Już minęły cztery godziny? – spytał zaspany, siadając na łóżku.
– Nawet cztery i pół.
– Coś nowego?
Kobieta westchnęła ciężko.
– Nie. A dzisiaj są jego urodziny. Och, Gard!
Mali nie miała już siły powstrzymywać dłużej płaczu. Gard wziął ją w objęcia i czule głaskał po plecach wstrząsanych szlochem.
Ponad jej głową dostrzegł stos paczek przeznaczonych dla Sindrego, przypomniał sobie, z jak wielkim entuzjazmem oboje gromadzili dla niego prezenty. Leżało tam wielkie pudło mieszczące traktor i buty, w innym była koszula o prawdziwie męskim fasonie, a jeszcze w innym długie spodnie. Słowa tych dwóch małych dziewczynek na pewno mocno bolały chłopca. Nie będzie już musiał wysłuchiwać ich złośliwych przycinków. Gard zdawał sobie sprawę, że Mali nie było stać na nic ponad to, co niezbędne. Zarabiała niewiele i większość pieniędzy przeznaczała na bieżące wydatki. Ponieważ mógł, bardzo chętnie jej pomógł.
Gdy tak stał, tuląc ją do siebie, zrozumiał nagle, że ta kobieta zaczyna dla niego wiele znaczyć. Wcale mu się to nie podobało. Przywykł bowiem do traktowania kobiet jako przelotną rozrywkę. To, co czuł wobec Mali, było czymś zupełnie nowym. Ciepło… czułość i wspólnota. Czegoś takiego nigdy dotąd nie doznał. Mógł z nią swobodnie rozmawiać i czerpać z tego przyjemność. Nie musiał wcale się wysilać na jakiś sztuczny flirt.
Zupełnie nieoczekiwanie zdał sobie sprawę z tego, że łączy go z nią silna duchowa więź.
Wśród góry prezentów znajdowały się także maleńkie paczuszki, ponieważ Gard nie mógł odmówić sobie tej przyjemności i chodził po sklepach, kupując niemal w każdym jakiś drobiazg. Chłopiec nigdy dotąd nie dostał aż tylu podarunków! A tort przygotowany przez Mali stał już prawie gotowy w lodówce…
Dom bez Sindrego.
Był przerażająco pusty.
Gdzie ten malec mógł się teraz podziewać? On, taki niewinny i prostoduszny, darzący pełnym zaufaniem ich oboje – i taki wystraszony.
Na pewno był śmiertelnie przerażony. Ten złowrogi troll wreszcie przyszedł i zabrał go ze sobą. A oni nie zdołali temu przeszkodzić.
Jeśli odnajdą chłopca – Gard nie znał w tej chwili słowa bardziej złowróżbnego niż „jeśli” – jeśli go więc odnajdą, jak wielkie okażą się spustoszenia w jego psychice? Jak bardzo ucierpi na tym jego ufność wobec ludzi?
Bezsilność. Całkowita bezsilność. Gard mocniej przytulił Mali do siebie. Doskonale wiedział, że demaskuje swą słabość i rozpacz, ale nie był już w stanie dłużej udawać.
Stracili Sindrego i czuli się zupełnie bezradni.
ROZDZIAŁ XXIII
Sindre obudził się z ciężką głową i przemarznięty do szpiku kości. Czuł się nieswojo.
Rozejrzał się zaspany dookoła. Gdzie on jest? Wszystko było nieznane i przerażająco obce. W jego domu wyglądało zupełnie inaczej.
Panowała absolutna cisza. Próbował naciągnąć na siebie koc, ponieważ dygotał z zimna, ale okazało się, że nie jest niczym przykryty.
– Mama? – spytał nieśmiało.
Nikt nie odpowiedział.
A może on jest u taty? Spróbował jeszcze raz:
– Tata? Przepraszam, chciałem powiedzieć: Gard!
Znowu nikt nie odpowiedział. Gdzieś na zewnątrz rozległo się krakanie wrony z dziwnym pustym pogłosem.
Nagle Sindre przypomniał sobie wszystko! Ten człowiek! Mężczyzna, który był trollem, pojawił się wreszcie i go zabrał! Mówił, że zawiezie go do mamy…
Ale mamy tu nie było. Jeszcze nie przyszła.
Zszedł z kanapy i podbiegł do drzwi. Stanął na palcach, żeby sięgnąć do zamka. Zamknięte.
Drżącymi rękami szarpnął za klamkę.
– Mama!
Całkowicie bezradny, zaczął krążyć po domku. Poza pokojem, w którym się znajdował, była w nim jeszcze tylko kuchnia i niewielka sypialnia.
Wdrapał się na krzesło i wyjrzał przez okno. Jak tu smutno i pusto!
Nagle usłyszał odgłos nadjeżdżającego samochodu, po czym między drzewami ujrzał coś srebrnego.
To wracał ten mężczyzna! Trzeba się ukryć.
Chłopiec szybko wślizgnął się za duży fotel, starając się wstrzymać oddech.
Ojej, posiusiał się ze strachu! A przecież jest już taki duży! Co mama by powiedziała?
Żeby mama i tata byli tu z nim teraz! Sindre wytarł sobie oczy i nos i próbował leżeć cicho jak myszka, czując ciepło w mokrych spodniach.
Dyrektor Lomann zatrzymał auto przed domkiem. Była dziesiąta rano.
Zgodnie z jego wyliczeniami, chłopiec powinien jeszcze spać. Lomann dobrze znał działanie proszków nasennych. Nie chciał ryzykować kolejnej konfrontacji ze swą ofiarą. W plastykowej torbie miał kawałek czekoladowego tortu i butelkę lemoniady. Postawi to na stoliku przy kanapie. Dzieci uwielbiają takie rzeczy i chłopak, kiedy już się obudzi, na pewno od razu rzuci się na smakołyki. Na dodatek prawdopodobnie jest głodny. Ale znowu od razu zaśnie, bo tort nasączony jest środkiem nasennym.
Carl Lomann niewiele wiedział o dzieciach.
Wszedł ostrożnie do środka z torbą w ręku.
Na widok pustej kanapy serce podskoczyło mu do gardła.
Czyżby tu ktoś był? Nic na to nie wskazywało.
A może ten smarkacz zdołał się jakoś wymknąć?
Zanim mężczyzna zdążył zebrać myśli, usłyszał za sobą jakiś szmer, a zaraz potem zobaczył chłopca czmychającego przez otwarte drzwi na zewnątrz.
Lomann zapomniał, że ma grać rolę miłego wujka przywożącego łakocie. Cisnął torbę na stół i rzucił się w pogoń za małym zbiegiem.
– Wracaj, słyszysz! – wrzasnął.
Tylko spokojnie, wszystko będzie dobrze, przekonywał samego siebie.
Sindre pędził drogą w stronę lasu. Nie uciekniesz daleko, pomyślał Lomann. Dopadnę cię, i to bez większego wysiłku.
Ponieważ był zdenerwowany, musiał zażyć tabletkę.
Wrona wzbiła się w powietrze i ciężko łopocząc skrzydłami, zniknęła gdzieś wysoko. Chłopiec wybrał drogę przez ciągnące się daleko zarośla.