Mężczyzna szedł jego śladem. Trawy ocierały mu się o ubranie, zostawiając na nim mokre plamy. Roślinność była tak wysoka, że mały zupełnie w niej zniknął. Tam jednak, gdzie torował sobie drogę, trawy kołysały się i szeleściły, dzięki czemu prześladowca doskonale wiedział, gdzie jest jego ofiara.
– Sindre! – nawoływał łagodnie Lomann. – Wracaj! Przywiozłem ci tort i lemoniadę. Mama cię pozdrawia. Niedługo tu będzie.
Mały zatrzymał się. Z oczu znowu popłynęły mu łzy. Tym razem wcale nie próbował ich powstrzymać. Mama?
Jednakże coś w jego małej duszyczce podpowiadało mu, że nie powinien wierzyć temu człowiekowi.
Słyszał, że ciężkie, powolne kroki są coraz bliżej, aż wreszcie do jego uszu doszło jakieś brzydkie przekleństwo. Fuj, przecież takich słów nie wolno w ogóle wypowiadać. Björn nauczył go mówić „kurczę”. Mama uznała, że ten wyraz nie jest jeszcze taki straszny, czyli prawie zgodziła się, żeby go używał.
Sindre przedzierał się dalej przez wysokie zarośla, które dla niego były niemal jak las, gęsty i nieprzenikniony, ale także przyjazny, ponieważ skrywał go przed tym strasznym mężczyzną.
Mimo to kroki prześladowcy przybliżały się coraz bardziej.
Na szczęście chłopiec należał do tych dzieci, które mają zwyczaj chować się przed dorosłymi, gdy coś im ciąży na sumieniu. Jakże często wciskał się pod łóżko, kiedy czuł, że mama może być na niego zła. Co prawda teraz nie zrobił nic złego, lecz instynkt kazał mu się mimo wszystko ukryć. Chociaż był bardzo mały, doskonale rozumiał, że ten człowiek jest znacznie szybszy niż on i że na pewno go słyszy.
Dlatego, nie zastanawiając się wiele, pobiegł kilka kroków do przodu i rzucił się na wilgotną ziemię między zaroślami.
Leżał zupełnie nieruchomo, przyciskając sobie usta ręką, by nie słychać było wypowiadanych szeptem błagań. Chłopcem kierował typowy dla dzieci lęk przed tym co nieznane. Bo przecież mężczyzna wcale nie okazał się taki groźny, przywiózł go tutaj, żeby on mógł spotkać się z mamą, dał mu lemoniadę… Mimo to Sindre nie potrafił mu zaufać. Zupełnie instynktownie.
Nagle zaczął szukać po omacku wokół siebie. Kotek, ukochana maskotka, gdzie on się podział? Zrozpaczonego malucha ogarnęła panika, poczuł się tak, jakby stracił wiernego przyjaciela. Jak teraz da sobie sam radę?
Na szczęście opanował pokusę i nie pobiegł szukać swej zabawki. Jego stary, wytarty kotek, który jest z nim przecież przez całe życie!
Dyrektor Lomann zatrzymał się, wyraźnie zirytowany. Kilka razy odetchnął głęboko, żeby nieco uspokoić łomoczące serce. Gdzie ten smarkacz zniknął? Mężczyzna stał zły i zmęczony pośrodku wysokich zarośli, czując, że ubranie przykleja mu się do ciała.
Taki obrót spraw nie był dla niego korzystny. Jeśli bowiem chłopak będzie dalej posuwać się w tym kierunku, wkrótce znajdzie się w lesie i na pewno zabłądzi. Upłynie wiele dni, zanim ktoś zdoła go odnaleźć. Ale przecież za dwadzieścia cztery godziny Lomann będzie już siedział w samolocie. Z całą pewnością policja zacznie szukać dzieciaka, ale dlaczego mieliby przeczesywać akurat tę okolicę? Nic przecież nie wskazywało na to, że smarkacz właśnie tutaj się znajduje.
Tak, chyba może zostawić go w spokoju. Niech sobie ucieka. A on nie powinien nadwerężać swego serca, teraz kiedy wolność jest tak blisko. Pora wrócić do banku i wziąć udział w przyjęciu, w nocy zaś trzeba wyciągnąć skarb. Musi oszczędzać siły.
W najbliższej okolicy nie było żadnych stałych mieszkańców. Dzieciaka na pewno nikt nie znajdzie.
Lomann zmrużył oczy i jeszcze raz ogarnął wzrokiem przestrzeń wokół siebie. Ani śladu tego utrapionego malucha, pewnie jest już w lesie. Mężczyzna przez chwilę szukał na chybił trafił wśród zarośli, ale wkrótce zrezygnował i wrócił do samochodu. Nie mógł uwierzyć, że aż tak bardzo oddalili się od domku.
Jeszcze by tego brakowało, żeby on się na koniec zagubił.
Serce znowu zaczęło mu mocniej bić.
No, chwała Bogu, wreszcie ujrzał zielony dach. I swój samochód. Teraz szybko do banku, by przyjąć podziękowania za długą i wierną służbę dla społeczeństwa!
Sindre leżał nieruchomo na ziemi, aż wreszcie poczuł, że trzęsie się z zimna i wilgoci, która przeniknęła całe jego ubranie. Podniósł się ostrożnie, nasłuchując pilnie. Dookoła panowała cisza.
W oddali ktoś uruchomił samochód. A jeśli ten człowiek podjedzie tu teraz autem? Sindre najszybciej jak potrafił popędził do lasu i zniknął między drzewami.
ROZDZIAŁ XXIV
Była pierwsza po południu. Mali i Gard, choć w ogóle nie mieli ochoty na jedzenie, wmusili coś w siebie z rozsądku i rozmawiali właśnie o dalszych poszukiwaniach, gdy zadzwonił telefon.
Zamilkli natychmiast. Ponieważ Mali zrobiła się przerażająco blada, słuchawkę podniósł Gard. Widział, jak zasłoniła sobie uszy dłońmi i mocno zacisnęła powieki.
Komisarz Brustad pytał, czy matka Sindrego nie zechciałaby przyjechać do komisariatu, żeby rzucić okiem na kilka nazwisk.
Mörkmoen odpowiedział w jej imieniu, odłożył słuchawkę i podszedł do Mali. Gdy delikatnie ujął jej ręce w swoje dłonie i wyjaśnił, o co chodzi, wyraźnie się odprężyła.
– Pojadę z tobą – dodał na koniec.
– Dzięki! Tylko że mam wobec ciebie wyrzuty sumienia, bo przecież chyba powinieneś być w pracy?
– Naprawdę myślisz, że byłbym teraz w stanie pracować? – spytał z tak wielkim żarem w głosie, że przestała mieć już jakiekolwiek wątpliwości co do jego sympatii dla Sindrego.
– Ale w domu powinien ktoś być.
– Czy Sonia nie mogłaby tu posiedzieć, gdy nas nie będzie?
– Sprawdzę, czy jest w domu.
Na szczęście była i obiecała zająć się chłopcem, gdyby pojawił się w czasie ich nieobecności.
Mali czuła się znacznie lepiej, mając przy sobie Garda. Gdy znaleźli się w samochodzie, oboje ogarnął nieopisany smutek. Sindre tak bardzo pragnął pokazać mamie ten szybki, wspaniały samochód, tak by się cieszył, widząc jej zachwyt i zdumienie. A teraz nie było go tu z nimi
– Ja chyba tego dłużej nie wytrzymam! – wyszeptała kobieta w głębokiej rozpaczy. – To jest ponad moje siły.
– Człowiek potrafi znieść bardzo dużo – odparł Gard cichym głosem. – Ale czegoś tak strasznego nigdy jeszcze nie doświadczyłem w swoim życiu. Jeśli ten drań wpadnie mi kiedyś w ręce…
Mali ścisnęła mocno jego dłoń opartą na kierownicy.
W drodze do komisariatu prawie ze sobą nie rozmawiali. Nie byli w stanie. Cokolwiek by powiedzieli, i tak nie potrafili rozproszyć nawzajem swego lęku i przygnębienia.
Komisarz od razu poprosił ich do gabinetu.
– Udało nam się sporządzić w miarę kompletną listę właścicieli srebrnoszarych samochodów w mieście. Nie możemy oczywiście wykluczyć, że tamto auto pochodzi z innej okolicy albo z jakiegoś innego powodu nie znajduje się na naszej liście. Zaczęliśmy już sprawdzać alibi. Proszę się przyjrzeć, może któreś z tych nazwisk jest pani znajome?
Mali powoli i dokładnie czytała spis. Nie był długi; srebrnoszary nie należał do popularnych kolorów aut.
– Żadne – stwierdziła. – Nie znam ani jednego z tych nazwisk.
Brustad westchnął ciężko.
– Mogę zobaczyć? – spytał Mörkmoen.
– Oczywiście!
Podczas gdy ona rozmawiała z komisarzem, Gard studiował listę.
Nagle, z bardzo skupioną twarzą, podniósł wzrok znad kartki papieru.
– Lomann? – spytał. – Czy to nie ten dyrektor banku?
– Lomann to dość popularne nazwisko w naszym mieście – odparł Brustad – Mogę zerknąć? Na imię ma Carl. Zawód nie podany. Tylko sam adres. Klockargatan osiem.