Выбрать главу

– Obiecuję. Ale pewnie nie uda nam się wcześniej niż wieczorem. Zamierzam wyjść z nim jutro do miasta i pokazać mu coś wesołego.

– Wspaniale! – uśmiechnęła się Mali. – On sypia w dzień około drugiej.

– Najlepszy środek usypiający dla niego to jazda samochodem.

– To musiało być ogromne przeżycie. Nigdy dotąd nie jechał samochodem, nie licząc taksówki, ale to nie to samo. Do widzenia, Sindre!

Słowo „samochód” powstrzymało wielkie łzy na pożegnanie. Sindre, wciąż niesiony przez Garda, pomachał wesoło matce.

Wyszli nie zauważeni przez srogie siostry.

Mali leżała nieruchomo, pogrążona w zadumie. Nie ocknęła się nawet wtedy, gdy przewieziono ją z powrotem do dużej sali.

Czuła się oszołomiona. Gdyby była zdrowa, być może śmiałaby się nawet z tego, że Sindre oskarża Bogu ducha winnego człowieka o to, że on jest jego ojcem. Znajdując się jednak w tym stanie, nie potrafiła bawić się groteskowym charakterem tej sytuacji.

Gard, ten jej Gard, tak bardzo różnił się od mężczyzny poznanego przed chwilą. Był rozbrajająco lekkomyślny i tak czarujący, że Mali, młoda i niedoświadczona, bez trudu dała się wziąć szturmem.

Gard Mörkmoen, ten, który był u niej niedawno, troszkę ją przestraszył. To dojrzały mężczyzna o poważnej twarzy i z wyrazem wrogości w oczach. Może to jednak nie wrogość. Chyba raczej dystans.

Ale jak, u licha, mogło dojść do tej przedziwnej zamiany nazwisk?

Mali czuła się zbyt wyczerpana, by móc teraz zastanawiać się nad tą zagadką.

Lecz, jak się okazuje, ów obcy człowiek jest mimo wszystko miły dla Sindrego. I zdobył serce chłopca.

Niestety…

Wprawdzie nie wygląda tak zniewalająco jak jej Gard, ale ma za to w sobie coś nieodparcie przyciągającego, czego nie daje się jednak zauważyć na pierwszy rzut oka. Na pozór twardy mężczyzna.

Mali nie miała obaw przed pozostawieniem syna pod jego opieką.

Nieoczekiwanie zauważyła, że jej myśli nieustannie krążą wokół nieznajomego i tego osobliwego spotkania.

Miała nadzieję, że kurator znajdzie rozwiązanie tej kłopotliwej sytuacji.

ROZDZIAŁ VIII

Sindre miał wspaniały dzień.

Gard właściwie także, choć nie potrafił jeszcze tego dostrzec.

Niezbyt późnym popołudniem doszło między nimi do niewielkiej sprzeczki. Opiekun zaproponował, aby poszli przez las nad morze, niedaleko ulicy, na której Sindre mieszkał.

Okazało się jednak, że chłopiec w żadnym wypadku nie chce tam iść.

– Nie wolno mi! – wyjaśnił, do głębi poruszony.

– Ale przecież nie pójdziesz tam sam, tylko ze mną – przekonywał mężczyzna.

– Nie! Nie chcę! To niebezpieczne!

Mörkmoen ustąpił. Jeśli matka zabroniła chłopcu tam chodzić, to on nie zamierzał bynajmniej nakłaniać go do łamania zakazu. Wybrali się więc do cukierni, co do której Sindre nie zgłosił żadnych zastrzeżeń.

Gard być może nie zdążył jeszcze spostrzec, że nieustannie szuka sposobów, by zabawić chłopca, a za każdym razem, gdy tylko udawało mu się zaimponować malcowi, czuł się nieopisanie dumny. Jak choćby fundując mu lody w kilku kolorach czy dając do picia słomkę skręconą w spiralę.

Tymczasem w szpitalu lekarz z zadowoloną miną studiował kartę choroby Mali.

– No, proszę! Poprawa! Teraz mamy już z górki.

Tego wieczoru nie musiano już przewozić jej do małej salki, w której przyjmowała gościa poprzedniego dnia.

Gard odwiedził ją w dużej sali, w obecności pozostałych pacjentów.

– Dzień dobry! Jak się pani czuje? – spytał.

Szeroki uśmiech całkowicie zmienia jego wygląd, stwierdziła nieco zdziwiona Mali.

– O wiele lepiej – uśmiechnęła się nieśmiało. – A jak Sindre?

– Siedzi na korytarzu. Powiedziałem mu, że dzisiaj nie może wejść, bo inne panie są bardzo chore.

Mali roześmiała się głośno.

Ta dziewczyna ma coś w sobie, pomyślał. Jej twarz nabrała kolorów, a oczy blasku.

Trzeba przyznać, że oczy ma bardzo ładne.

Niebieskie, z lekkim odcieniem zieleni. Świetnie pasują do złotorudych włosów. Piękne kolory. A jaka wydaje się delikatna i łagodna, kiedy mówi. Wczoraj była cieniem samej siebie. Chora, zmęczona i niespokojna o własne dziecko…

Jej głos wyrwał go nagle z zamyślenia:

– Czy sprawił dziś dużo kłopotu?

– Nie, skądże. Byliśmy w zoo, jeździliśmy samochodem i jedliśmy lody łyżkami.

– To on jest chyba w siódmym niebie!

Gard uśmiechnął się nieco zmieszany.

– Myślę, że nie najgorzej się bawił. Nawet ze mną rozmawiał.

Mali spoważniała.

– Szkoda, to świadczy o dużym zaufaniu z jego strony. – I dodała szybko: – Kurator znalazł coś dla niego. Dobry rodzinny dom dziecka, gdzie są maluchy w jego wieku. Na czternaście dni.

– To dobrze – odparł Gard, patrząc na swe dłonie.

– Potem będę już na tyle silna, że sama się nim zajmę. Dostanę zwolnienie na cały miesiąc.

– Świetnie! Mój pracodawca nie był zbyt zachwycony, że wziąłem na dzisiaj wolne.

– Tak mi przykro z powodu wszystkich kłopotów, na jakie pana naraziłam – powiedziała Mali, po czym wyciągnęła rękę w stronę nocnej szafki. – Tu jest adres i telefon tego domu dziecka.

Gard pomógł chorej wyjąć kartkę, ponieważ zauważył, że każdy ruch sprawia jej ból.

– Może lepiej poczekać z tym do jutra rana – zaproponował pospiesznie. – Jest już trochę późno.

– Niech pan sam zdecyduje.

Mężczyzna siedział przy łóżku, obracając w palcach kartkę z adresem.

– Myślałem trochę o… ojcu Sindrego. W tamtym czasie służyłem akurat w wojsku…

– Naprawdę? – spytała Mali zaskoczona. – On też! Był podoficerem. W wojskach spadochronowych.

Gard podniósł na nią oczy.

– Tak jak ja. Przyniosłem… przyniosłem ze sobą zdjęcie mojego oddziału. Pomyślałem, że może chciałaby pani je zobaczyć?

Od razu zrozumiała, co ma na myśli. Wzięła do ręki ogromną fotografię przedstawiającą tłum żołnierzy.

Jej oczy przesuwały się po twarzach, szereg po szeregu.

– To pan – uśmiechnęła się.

– Zgadza się – potwierdził Gard, spojrzawszy na zdjęcie.

Szybko jednak cofnął się na swoje miejsce, zmieszany tym, że zbyt blisko się do niej przysunął.

Mali szukała dalej. Nagle jęknęła.

– Znalazła go pani? – spytał sucho.

– Chyba tak. Tak, to on!

Jakie to dziwne uczucie, widzieć go znowu, po tych wszystkich latach! Jednakże, ku swemu zdumieniu, nie czuła nic poza lekkim oszołomieniem.

Podsunęła Gardowi zdjęcie, wskazując palcem jedną z twarzy.

Mężczyzna najpierw zmarszczył czoło, a potem zrobił wymowny grymas.

– Tak myślałem! To ten blagier!

– Kto to taki? – spytała słabym głosem kobieta.

– Nazywa się Sverre Pettersen. To taki diabelski uwodziciel, sprytny, przez wszystkich lubiany, ale pozbawiony wszelkich zasad. Miał tak liczne i zawiłe romanse, że wreszcie musiał zacząć prowadzić ich rejestr. To nie żarty, naprawdę to robił. Bynajmniej nie pierwszy raz posłużył się nazwiskiem ładniejszym niż jego własne! Podoficer, on! Koń by się uśmiał! Był przecież zwykłym rekrutem.

Nagle zauważył, że Mali zrobiła się całkiem mała.

– Przepraszam, jeśli sprawiam tym pani przykrość! Ale jestem tak wściekły na tego drania. I to on ma być ojcem Sindrego!

– Nie szkodzi – bąknęła.

– Chwileczkę, tylko sprawdzę, czy Sindre jest na miejscu…

Mali patrzyła na jego wysoką postać, gdy zmierzał w kierunku drzwi. To dziwne, ale wcale ją to nie zabolało, gdy usłyszała, jak bardzo została oszukana. To się już w ogóle nie liczyło.