Wrócił do komnaty porodowej i kazał położnym by przyniosły mu obie córki, gdy żona będzie spała. Obejrzał dziecko urodzone jako pierwsze, nazwane przez Ellę imieniem Beatrix… Przyjrzał się dokładnie maleńkiemu podbródkowi, pyzatym policzkom, ciemnym oczom i jasnemu kosmykowi włosów na główce.
Drugie dziecko, jeszcze nie nazwane, było zupełnie takie samo; nawet zarys jasnych brewek i linie maleńkich uszu miało identyczne z siostrą. Widząc że w istocie nie jest zdolny odróżnić dzieci, sir Edgar, zżymając się w środku, rozgrzał nad świecą sygnet, a kiedy metal się rozżarzył, przytknął go do delikatnego ciałka drugiego noworodka.
Dziecko drgnęło i zapłakało; nadspodziewanie głośny krzyk obudził pierwsze maleństwo, które zawtórowało płaczem. Ale Edgar de Valcourt był zdecydowany doprowadzić swój zamiar do końca. Dopiero kiedy swąd palonego ciała podrażnił mu nozdrza, cofnął dłoń i przyjrzał się swemu dziełu.
Dymiąca purpurowa blizna znaczyła delikatną skórę na maleńkiej nóżce. Ten widok, oglądany przy wtórze przeraźliwego krzyku obojga dzieci, przywiódł mu na myśl wyobrażenie potępieńców wijących się w mękach piekielnego ognia, wyjących w bólu agonii. Dreszcz przerażenia przebiegł mu po plecach; przez moment zastanawiał się, czy jednak.nie należałoby spełnić żądania matki – pozbyć się dziecka, na wypadek, gdyby w jej uprzedzeniach tkwiło ziarno prawdy.
Wtedy jego żona poruszyła się niespokojnie na łóżku i Edgar przestał o tym myśleć. Ella do końca życia miałaby do niego żal. Pogrążona w rozpaczy, nigdy by mu nie przebaczyła, że zabił jej córkę.
Wręczył zawodzące dziecko przestraszonej niańce, patrząc na nią twardym, ostrzegawczym spojrzeniem. Potem odwrócił się i opuścił komnatę.
Obie, żona i matka, dostały to, czego chciały. Jeśli to ich nie zadowoli, to już nie będzie jego wina.
Na pewno nie.
Wschodzenie
Bo tyle twojego,
Ile wysłużysz dla twojego króla.
Crowley, ok. 1550
1
Zamek Maidenstone, Wessex
kwiecień 1153 roku
Wiedziała, że zamek długo się nie utrzyma. Zbyt wiele wojska nadciągało zza wzgórza. Napływali nie kończącą się falą, prowadzeni łopoczącym na wietrze czerwonym sztandarem, na którym walczyły ze sobą dwa czarne niedźwiedzie.
Mimo to Linnea de Valcourt splunęła wyzywająco przez masywny kamienny mur, jakby upewniając samą siebie, że w grę wchodzić może jedynie szybkie, zdecydowane zwycięstwo.
– Głupcy. Marnują tylko czas… i własną krew – stwierdziła buńczucznie. – Henryk de Anjou nie może zająć zamku Maidenstone ani choćby kawałka Wessex. Ani kawałka brytyjskiej ziemi – dodała z młodzieńczą zuchwałością.
– Już zajęli sporą część Wessex – przypomniał sir Hugh, kapitan straży jej ojca, spoglądając na nieprzebrane hordy.
– Nie wezmą Maidenstone – upierała się Linnea, ale czując, jak jej odwaga słabnie, spytała z wahaniem: – Prawda?
Sir Hugh nie odrywał wzroku od wojsk, które dotarty już niemal do wsi. Strumień przerażonych wieśniaków zmierzał w stronę zamku; uciekinierzy ciągnęli ze sobą potomstwo i skromny dobytek, jaki zdołali zebrać przez ten krótki czas od momentu podniesienia alarmu. Linnea patrzyła jak szczęki kapitana co chwila zaciskają się nerwowo.
– Podnieść most! – rzucił rozkaz żołnierzowi stojącemu u jego boku.
– Nie! Jeszcze nie! – zawołała bez namysłu.
Jednak mordercze spojrzenie sir Hugha powstrzymało jakiekolwiek dalsze protesty.
– Wynoś się z mojego pola bitwy, bo sprowadzisz przekleństwo na tych nielicznych, jacy się jeszcze z nas ostali!
Linnea cofnęła się spłoszona, kiedy spoczęły na niej także ciężkie od niechęci spojrzenia pozostałych żołnierzy.
Sir Hugh musiał widać dostrzec jej ból, bo jego surowe rysy nieco złagodniały.
– Idź, dołącz do swojej siostry w wielkiej sali – dodał mrukliwie. I powiedz swojej babce, że przyślę jej wiadomości, gdy tylko jakieś będą.
Linnea skinęła posłusznie, zebrała w jedną rękę fałdy prostej, szerokiej spódnicy i odwróciła się ku stromym schodom prowadzącym do zamku. Nie mówił poważnie o tym przekleństwie. Była tego pewna. Był po prostu zdenerwowany czekającą go walką. Sir Hugh nigdy nie zachowywał się tak jak inni, ścigający ją ukradkiem podejrzliwym wzrokiem. Nigdy nie żegnał się znakiem krzyża napotkawszy ją niespodzianie. Wszystko przez tę piekielną wojnę pomiędzy królem Stefanem i tym normańskim uzurpatorem, Henrykiem Plantagenetem. Najpierw jego matka, Matylda, a teraz syn. Czyż ci wojowniczy magnaci nie mogliby zostawić w spokoju ludności Wessex, myślała, gdy z daleka dobiegało już skrzypienie kołowrotu i brzęk łańcuchów, zaczęto bowiem podnoszenie nowo wybudowanego zwodzonego mostu Maidenstone.
Wzmógł się krzyk wieśniaków oblegających mury; zawodzenie rozpaczy zbiegło się z pierwszym podmuchem gryzącego dymu. Uświadomiła sobie z przerażeniem, że najeźdźcy palą wieś. Ci barbarzyńcy zamieniali niewinną wioskę Maidenstone w płonącą pochodnię!
– Przeklinam was wszystkich! – mruknęła do siebie Linnea, doświadczając jednocześnie wielkiego gniewa i szczerego współczucia dla pogorzelców. – Przeklinam was wszystkich spod znaku czarnego niedźwiedzia! – krzyknęła, żałując z całego serca, iż w istocie nie posiada mocy, jaką wielu jej przypisywało. Bo gdyby tylko mogła przekląć najeźdźców, zrobiłaby to bez wahania. Posłałaby ich w ogień piekielny na całą wieczność, ratując swój dom i swój lud.
A lud pokochałby ją za to. Przez moment wyobraziła sobie tę cudowną przemianę, jaka by zaszła, gdyby udało jej się zdziałać coś naprawdę wielkiego i dowieść mieszkańcom Maidenstone…
– Z drogi – zażądał ktoś ostrym głosem, przywracając ją gwałtownie do rzeczywistości.
Pospiesznie wspięła się na ostatnie stopnie, czując tuż za plecami obecność jednego z zamkowych strażników. Nie mógł jej pomylić z Beatrix, choćby dlatego, że strój Linnei zawsze przedstawiał się znacznie skromniej niż szaty jej siostry. Poza tym Beatrix z pewnością nie włóczyłaby się po zamku podczas przygotowań do bitwy, tylko Linnea mogła się zdobyć na coś równie niemądrego. Beatrix zapewne była teraz W głównej sali zamku, uspokajała przestraszonych wieśniaków, organizowała dla nich pożywienie lub oddawała się jakimś innym pożytecznym domowym zajęciom.
Na szczycie muru Linnea zawahała się, niepewna, jaką pozycję powinna zająć podczas nadchodzącej bitwy. Po drugiej stronie zatłoczonego dziedzińca, w drzwiach prowadzących do wielkiej sali, dostrzegła babkę – jedną ręką Wsparta na lasce, drugą rozdzielała polecenia.
Linnea w jednej chwili postanowiła, że nie wróci do wielkiej sali. Jej babka, lady Harriet, z trudem znosiła widok młodszej wnuczki. A możną się było spodziewać, że tego dnia dobre maniery nic powstrzymają jej przed uszczypliwością.
Nagle Linnea usłyszała szorstki glos ojcu; po kilku minutach przeszukiwania wzrokiem ludzkiej ciżby zobaczyła go na wschodniej blance – wykrzykiwał rozkazy i gestykulował, obejmując dowództwo nad obrońcami zamku.
Odziany był w skórzany kubrak ozdobiony rodzinnym herbem Valcourtów – złotym lwem wspiętym na tylnych łapach na niebieskim polu. Z ramion spływała mu krótka niebieska peleryna, a szeroką talię opinał ciężki, nabijany złotem pas. Wyglądał na prawdziwie wielkiego rycerza, za jakiego w istocie uchodził; niezrównanego w dzielności, sprycie i sile. Jeśli jawił się jej mężczyzną bardziej oddanym przyjemnościom dobrego jadła i napitku niż wojaczki i strategii, to tylko dlatego, iż przez ostatnie dziesięć lat nie miał nic lepszego do roboty. Nie pamiętała czasów, kiedy walczył dla Stefana, pomagając mu wydrzeć koronę z rąk przebiegłej córki starego króla… Słyszała jednak historie o jego mężnych wyczynach, opowiadane po wielekroć podczas długich zimowych wieczorów. O tym, jak został pasowany na rycerza przez samego króla Stefana, choć na długo przedtem, nim ten został królem. O tym, jak walczył w doborowej gwardii Stefana. O tym, jak został nagrodzony za wierną służbę małżeństwem z kuzynką Stefana, Ella. najpiękniejszą kobietą w całym kraju. O tym, jak objął zamek Maidenstone tuż po śmierci starego władcy i utrzymał go. mimo ciągłych zakusów Matyldy pragnącej pozbawić go tej posiadłości, a Stefana – korony.