I tak dalej i dalej wznosiły się powtarzane setką ust błagania. Napełniający obwieszoną gobelinami salę, jednostajny, raz wznoszący się, raz opadający szmer głosów przerwał huk otwartych gwałtownie podwójnych drzwi. A potem do zatłoczonej komnaty chwiejnym krokiem wszedł sam sir Edgar. W jednej chwili modły zamarły; w sali zapadła całkowita cisza.
Czy to możliwe, że Linnea bała się już wcześniej? Kiedy szeroko otwartymi oczyma patrzyła na zmienioną twarz ojca, jej obawy wzmogły się dziesięciokrotnie. Widywała ojca zagniewanego, zdarzyło jej się widzieć go w chwili załamania. Widziała, jak okazywał okrucieństwo i niezłomność, widziała go też zupełnie pijanego. Ale jeszcze nigdy nie widziała u niego strachu. Nigdy.
I nigdy nie widziała go pokonanego.
– Zróbcie drogę dla milorda. Rozstąpcie się! – zawołał sir John, zarządca dworu, kopiąc i rozpychając ludzi na boki. żeby sir Edgar mógł dotrzeć do swojej rodziny zgromadzonej na podeście. Salę okrył jakby całun trwogi, zapanowała śmiertelna cisza przerywana jedynie stłumionymi odgłosami dochodzącymi zza murów.
Linnea i Beatrix przylgnęły do siebie, stojąc przy lewym boku babki, którą wsparta na lasce patrzyła, jak niepewnym krokiem zbliża się do niej jedyny syn.
Przez krótką chwilę Linnea była bliska podziwu dla tej starej kobiety. Lady Harriet dręczyła ją przez cale życie; Linnea nigdy nie zaznała łaskawszego spojrzenia czy dobrego słowa od matki swego ojca. Lady Harriet przelała wszystkie cieplejsze uczucia na Maynarda i w mniejszym stopniu na Beatrix. Dla Linnei uczucia jej już nie starczyło.
Jednak żelazny charakter lady Harriet tego dnia jej nie zawiódł. Kiedy matka i syn stanęli naprzeciw siebie, dla Linnei było jasne, które z niech ma w sobie więcej siły.
– Mają go… Maynarda – potwierdził sir Edgar szeptem pełnym bólu. – Mają go, nieszczęsnego… Wiozą go na bydlęcym wozie, żeby wszyscy mogli zobaczyć…
Głos mu się załamał; zakrył oczy drżącą dłonią. Linnei zrobiło się dziwnie miękko w środku na widok jawnej rozpaczy ojca; oczy zaszły jej łzami.
– Biedny Maynard. Biedny Maynard – powtarzała Beatrix boleśnie ściskając rękę siostry.
Lady Harriet pozostała dumna i niewzruszona.
– Kimże jest ten podły wysłannik z upadłego dworu Henryka, że napada nas w naszym własnym domu? Kim jest ten szatański pomiot zabijający naszych synów i gwałcący nasze córki?
Sir Edgar opuścił dłoń, którą zakrywał oczy; uniósł nieco głowę, by spojrzeć w rozsierdzoną twarz matki. Linnea wyciągnęła szyję, żeby lepiej słyszeć, choć nie spodziewała się poznać imienia najeźdźcy, Obie z Beatrix były utrzymywane w nieświadomości, jeśli idzie o wszelkie sprawy związane z polityką. Wszystkie wiadomości dochodziły do Linnei od mieszkańców zamku i wieśniaków, których spotkała, gdy kilka razy udało jej się wymigać od zwykłych obowiązków.
– To de la Manse! De la Manse! Widziałem proporce – odparł sir Edgar.
Linnea nie od razu zorientowała się. o kogo chodzi.
– De la Manse! – Oczy babki zrobiły się większe, a kościste palce mocniej zacisnęły się na rzeźbionej lasce. – De la Manse – powtórzyła takim tonem, jakby to nazwisko równało się przekleństwu.
Dopiero wówczas Linnea przypomniała sobie, że już je kiedyś słyszała.
De la Manse. Rodzina, która zamieszkiwała w zamku Maidenstone. zanim król Stefan oddał go jej ojcu jako nagrodę za lojalną służbę. De la Manse, rodzina popierająca Matyldę w jej roszczeniach do tranu podczas tych wszystkich lat zamieszkiwania w Normandii. Rodzina, która bez wątpienia zdecydowana była walczyć o Maidenstone bardziej zaciekle niż jakakolwiek inna, by zagarnąć zamek z powrotem dla siebie.
– De la Manse! – przebiegło przez tłum z prędkością ognia ogarniającego wyschnięte pole. – De la Manse!
– Cisza! – wrzasnęła lady Harriet walać laską w podłogę, jak zawsze, gdy do głosu dochodził jej władczy charakter. Patrzyła z góry na wystraszony lud z Maidenstone, a jej spojrzenie miało w sobie moc, przed którą wszyscy czuli respekt A ze nie było wśród nich takiego, który by choć raz boleśnie nie odczuł skutków jej surowości, więc potulnie spełnili rozkaz. – Przede wszystkim musimy ratować Maynarda – zwróciła się twardo do syna. – Chodź do mojej komnaty. – Ponieważ nie odpowiedział od razu. tylko wpatrywał się w nią z osłupieniem, szarpnęła go niecierpliwie za rękaw. – Chodź ze mną, Edgarze!
Linnea patrzyła za nimi, gdy odchodzili – babka, choć wsparta na lasce, wyniosła i stanowcza jak zawsze, ojciec przygięty ciężarem porażki. Sir John ruszył ich śladem, nerwowo ściskając dłonie.
Mimo iż rozumiała ból ojca i szczerzą mu współczuła, w głębi duszy pragnęła, by wyprostował plecy i zachował choć połowę odwagi i niezłomności swej starej matki.
– Musimy się modlić jeszcze gorliwiej – szepnęła Beatrix, kiedy cala trójka zniknęła na stromych, pogrążonych w cieniu schodach.
Ale usposobienie skłaniało Lineę ku czemu innemu; łagodnie wyswobodziła rękę z uścisku siostry.
– Chcę zobaczyć – powiedziała do Beatrix, przemykając obok podstarzałej żony zarządcy i jego kulawego syna. Zeskoczyła z podestu i przeciskając się przez nagle ożywiony tłum zmierzała do drzwi prowadzących na dziedziniec.
– Poczekaj! – zawołała za nią Beatrix. – Poczekaj na mnie! – Ruszyła za siostrą, ale co krok zatrzymywali ją przestraszeni mieszkańcy Maidenstone.
– Co się z nami stanie, milady?
– Czy lord Edgar nas ocali?
– Czy nasz sir Maynard wyżyje?
Za każdym razem Beatrix przystawała starając się odpowiedzieć na pytanie i uspokoić pytającego. Linnei nikt nie zadawał takich pytań. I choć akurat było jej to na rękę, bo nie wiedziałaby, co odpowiedzieć, ogarnęło ją dobrze znane poczucie odrzucenia. Dobrze znana samotność. Nikt nigdy me zwracał na nią uwagi tak jak na Beatrix. Beatrix – piękną, słodką i miłą dla każdego z osobna i dla wszystkich razem, Beatrix, której dusza była czystsza niż dusza każdego zwykłego śmiertelnika… ponieważ dusza Linnei była bardziej mroczna. Beatrix przypadła cała dobroć, Linnea została naznaczona całym złem. I choć już dawno przyzwyczaiła się do swej pozycji w rodzinie, do swego losu, zdarzały się chwile, takie jak ta, kiedy ogarniało ją z tego powodu dojmujące uczucie przykrości.
Nie mogła mieć żalu do siostry – nie było winą Beatrix, że urodziła się jako pierwsza, tak jak Linnea nie zawiniła przychodząc na świat jako druga. Taka była wola Boga, i musiała jej się poddać, usilnie tłumiąc ciemne instynkty, jakie czasami próbowały w niej dojść do głosu. Z jednymi szło jej lepiej, z innymi gorzej; potrafiła się zmusić do chodzenia, gdy z całego serca chciało jej się skakać, lub skupić się na obowiązkach, kiedy wolałaby oddawać się marzeniom w ogrodzie lub nauce gry na lutni.
Czasami jednak nie była w stanie okiełznać swej prawdziwej natury, tak jak w tej chwili, gdy wiedziała, że powinna zostać w wielkiej sali i pomóc, a żadna siła nie mogła jej powstrzymać przed wdrapaniem się na szczyt murów.
Rzuciwszy siostrze ostatnie spojrzenie okraszone przepraszającym uśmiechem, Linnea pchnęła ciężkie dębowe drzwi i wymknęła się na dziedziniec.
Dymu było coraz więcej; złowroga chmura krążyła i osiadała, by zaraz znów się unieść niczym żywa istota, wiecznie nie zaspokojona. Zjawisku temu towarzyszyła wzmagająca się panika już nie tylko wieśniaków, ale i zamkowej straży. Bez wątpienia postawa sir Edgara fatalnie wpłynęła na morale mieszkańców zamku. Kiedy jednak Linnea, wspiąwszy się po drabinie na wschodnią stronę muru. pobiegła do północnej wieży, dostrzegła prawdziwą przyczynę trwogi obrońców, a przede wszystkim powód rozpaczy ojca.