Na otwartym polu pomiędzy wąską zamkową fosą a pierwszymi zabudowaniami wsi zebrała się ogromna armia, Wozy z zaopatrzeniem zawsze towarzyszące wojsku nadciągały w wielkiej liczbie. Na oczach Linnei rozbito ogromny namiot z białego płótna, z proporcami powiewającymi na każdym z czterech rogów.
Namiot z pewnością należał do ich przywódcy, tego de la Manse. Zapewniał sobie wygody równocześnie paląc rozciągającą się tuż za nim wioskę!
Nieszczęśni wieśniacy, którzy pozostali za murami zamku, stali zbici w milczący tłum tuż pod ścianą wieży. Pilnowało ich dwóch rycerzy na koniach i kilku dobrze uzbrojonych żołnierzy piechoty, chociaż ta zbieranina mężczyzn, kobiet i dzieci nie przejawiała najmniejszych skłonności do ucieczki. Linnea nie miała im tego, za złe. Dokąd mogliby się udać, gdyby nawet zdołali uciec? Jak mieliby przeżyć?
Ale gdzie jest Maynard, zastanawiała się. Wychyliła się spomiędzy kamiennych blanków, uważnie obserwując to, co się dzieje na dole. Może ojciec się mylił; może to były tylko pogłoski… fałszywe pogłoski.
Wówczas natrafiła wzrokiem na niewielki odkryty wóz, jakimi zwykle przewoziło się żywy inwentarz lub płody rolne. Zamarła. Na wozie ktoś leżał, jakiś mężczyzna wyciągnięty na wznak.
Powiedziała sobie, że to może być ktoś inny, ale serce waliło jak oszalałe. To, że był owinięty niebieską opończą Valcourtów, jeszcze niczego nie oznaczało.
Nagle mężczyzna poruszył się obracając głowę na nok i mimo zasłony sinego dymu Linnea zobaczyła jego włosy, jego jasnozłota włosy, tak podobne do włosów matki… i jej.
Serce jej zamarło. To był Maynard. Dobry Boże, więc to była prawda.
– Nie powinnaś tu przebywać!
Linnea nawet się nie obejrzała słysząc gniewną uwagę sir Hugha On jeszcze żyje! – krzyknęła. Mają zamiar pozwolić mu tam umrzeć na naszych oczach? Bez pomocy? Nie pozwolą nam opatrzyć mu ran?
Sir Hugh podszedł bliżej i spod ściągniętych brwi spojrzał na nierzeczywistą scenę rozgrywającą się w dole.
– Jest ich kartą przetargową. Musimy się poddać, jeśli chcemy, by ma oszczędzono życie.
Linnea z trudem przełknęła ślinę, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma.
– Poddamy się?
Odpowiedź padła nie z ust kapitana, lecz jednego z paziów, który nadbiegł i zatrzymał się na baczność przed sir Hughem.
– Milady mówi… – Urwał dla złapania oddechu po pospiesznej wspinaczce na szczyt muru. – To znaczy lord Edgar mówi, żeby rozwinąć białe płótno.
Linnea patrzyła z niedowierzaniem, jak sir Hugh kiwa głową, a potem daje sygnał dwóm strażnikom, którzy szybko przerzucili przez kamienną ścianę zwój białego płótna. Z jej miejsca nie było widać, jak rozwija się w miarę opadania, ale mogła to sobie wyobrazić – to było niczym śmiertelny całun rozwijający się, by ukazać zwłoki. Tyle że tego dnia umierało i było chowane życie jej rodziny w Maidenstone.
Na widok płótna u stóp zamkowego muru zawrzało – szloch schwytanych wieśniaków zlał się z radosnymi okrzykami najeźdźców. Zza powiewającego proporcami namiotu wyskoczył jakiś młody jeździec, gnając konia na czoło żołnierskich szeregów; przed sobą niczym trofeum trzymał sztandar z barwami rodu de la Manse. Czerwony materiał lśnił żarem w przedwczesnym zmierzchu zasnutego dymami nieba. Czarne niedźwiedzie stojące naprzeciw siebie na tylnych łapach zdawały się poruszać wyciągając pazury, kiedy sztandar falował na wietrze ponad budzącą grozę scenerią.
Młodzieniec podjechał do fosy, po czym wstrzymał dorodnego wierzchowca i krążył w miejscu czekając, aż most wolno, ze skrzypieniem, opadnie. Obserwując to Linnea, porażona złością i strachem, modliła się gorąco, by śmiałek spadł z konia… by wpadł do fosy i się utopił. Bezczelny łobuzi.
Lecz chociaż jej wzburzone uczucia skupiały się na młodym jeźdźcu, wiedziała, iż to nie jego należy się obawiać. Gdzieś za nim stał ów de la Manse. Gdzieś tam szykował się do przejęcia swego dawnego domu człowiek, który musiał nimi pogardzać.
Patrząc na biały namiot próbowała sobie wyobrazić człowieka, którego jej ojciec pokonał przed osiemnastoma laty. Nie było jej jeszcze wtedy na świecie, ale to wydarzenie miało zaważyć na życiu Linnei. Miało na zawsze odmienić jej los.
Przebiegł ją dreszcz strachu. Most był już prawie opuszczony. Dym powoli zaczynał się rozwiewać. Powinna dołączyć do siostry i ojca. Powinni być razem w chwili, gdy życie każdego z nich będzie się obracać w ruinę.
2
Są jak psy z podkulonymi ogonami.
Mimo iż targały nim sprzeczne uczucia, Axton nie mógł powstrzymać uśmiechu słysząc uwagę Petera. Jego młodszy bratnie ukrywał podniecenia. To było jego pierwsze doświadczenie bojowe; po raz pierwszy był z dała od domu jako giermek starszego brata. Zgodnie z obyczajem powinien się znajdować gdzieś indziej, szkolony w rycerskim rzemiośle przez kogoś innego. Ale matka tak się o niego bała. W ogóle nie chciała, żeby został rycerzem, zwłaszcza po tym, gdy straciła na wojnie męża i dwóch synów.
Jednakże Peter postanowił być rycerzem i zdołał przełamać opory matki – Stanęło na tym, że zastrzegła sobie wybór ludzi, którzy mieli go uczyć A według niej, najmłodszy syn mógł być najlepiej wyszkolony… i najlepiej doglądany przez swego jedynego żyjącego brata, Axtona.
I choć stało się wbrew tradycji, po niemal roku trzymania przy sobie Petera w charakterze giermka Axton miał powody do zadowolenia. W istocie najmłodszy brat o wiele lepiej nadawał się do wojaczki niż William czy Yves. Był szybszy i bardziej stanowczy, a ponadto wykazywał dużą zręczność w posługiwaniu się zarówno mieczem, jak i lancą. Co więcej, miał dobrą rękę do koni; nie było wierzchowca, który by mu się wcześniej czy później nie podporządkował.
Wydawało się całkowicie słuszne, by Peter towarzyszył mu w wyprawie po odzyskanie Maidenstone, miejsca, w którym tak naprawdę chłopiec powinien był dorastać. Axton doszedł do wniosku, że to właśnie Peter najlepiej się nada do prowadzenia negocjacji w sprawie poddania zamku. Był jedynym z czterech braci de la Manse, który nigdy nie postawił stopy w odwiecznym rodowym gnieździe, jako że urodził się podczas wygnania w Normandii. Poza tym Axton wiedział, że układanie się z młodym chłopcem, w dodatku giermkiem, będzie dla de Valcourta dodatkowym upokorzeniem.
Axton zmrużonymi oczyma przyglądał się czerwono – czarnej fladze powiewającej radośnie przed bramą. Poprzysiągł sobie, że nie będzie to ostatnie upokorzenie de Valcourta. Zamierzał osobiście o to zadbać.
Niestety, nie mógł teraz zabić tego człowieka ani też jego syna, chyba że nie miałby innego wyboru. Taki był rozkaz Henryka. W ogniu walki wszystko było dopuszczalne. Jednak szybkie poddanie zamku przez de Valcourta całkowicie zmieniło zasady gry. Poddawszy się przechodzili pod jego opiekę i co za tym szło, pod opiekę księcia Normandii. Axton aż zacisnął pięści uświadomiwszy sobie ironię sytuacji. Miał w ręku swego najgorszego wroga, a musiał się podporządkować rozkazom Henryko, żeby zapewnić pokój w kraju!
Rzecz jasna, syn Valcourta mógł jeszcze umrzeć od ran. Axton był nawet zdziwiony, że biedak wciąż trzyma się życia. Co do ojca natomiast, Axton nie mógł podnieść na niego ręki… chyba że zostałby przez niego wyzwany.
Dałby Bóg, żeby stary łotr się na to odważył!
Trudno jednak liczyć na boską sprawiedliwość, więc i szanse na pojedynek przedstawiały się mizernie, Honor wymagał, by postępować zgodnie z nakazami swego panu. A ileż razy cesarzowa Matylda powtarzała swemu synowi Henrykowi, a on z kolei swoim lordom, żeby zabijać synów w bitwie, poślubiać córki w pokoju, a ziemię zostawiać w dobrej kondycji? Żadnego rabowania i niszczenia okolicy, poza tymi co absolutnie niezbędne dla podporządkowania sobie miejscowego ludu.