– Nie zapytałaś Deana?
– Z równym skutkiem mogłabym zapytać to drzewo.
– Jest impregnowany.
Ta sytuacja mi się nie podoba. Mamy przekazywać mu wszystkie informacje, a on nie jest zobowiązany do niczego.
– Może podeszłaś do niego niewłaściwie.
Poczuła nagłe ukłucie złości.
Zrozumiała przesłanie ukryte w tych słowach.
Nie umiesz postępować z mężczyznami, Rizzoli. Zawsze ich wkurzasz.
– Zetknąłeś się kiedykolwiek z agentem Deanem?
– Nie.
Uśmiechnęła się sarkastycznie.
– To masz szczęście.
– Słuchaj, postaram się dowiedzieć więcej. Na razie spróbuj z nim współpracować, dobrze?
– Czy powiedziałam, że nie będę?
– Miałem w tej sprawie telefon.
Dowiedziałem się, że go stąd wypędziłaś. To nie wygląda na chęć do współpracy.
– Zakwestionował moje dowództwo. Chcę zaraz, na tym miejscu, coś ustalić. Prowadzę tę sprawę, czy nie?
Chwila ciszy.
– Prowadzisz.
– Wierzę, że agent Dean weźmie to pod uwagę.
– Postaram się, żeby tak było.
– Odwróciwszy się, spojrzał na las.
– A zatem mamy dwa trupy. Oba to kobiety?
– Sądząc po rozmiarach szkieletu i znalezionych włosach, ten drugi również jest kobietą. Zostało na nim bardzo mało miękkiej tkanki, resztę zjadły robaki. Przyczyny śmierci na razie nie dało się ustalić.
– Skąd wiadomo, że tu nie ma więcej trupów?
– Psy niczego nie znalazły.
Marquette odetchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu.
Odezwał się sygnał pagera.
Zerknąwszy na wyświetlacz, Rizzoli rozpoznała numer lekarza sądowego.
– Powtarza się historia sprzed roku – mruknął Marquette, patrząc na las.
– Chirurg zaczął zabijać w tym samym czasie.
– To te upały – powiedziała Rizzoli, sięgając po swoją komórkę.
– Potwory wyłażą z kryjówek.
Rozdział 6
Trzymam w ręku wolność.
Ma postać małego, białego pięciokąta z wytłoczonym na jednej stronie napisem: „MSD 97”. Czteromiligramowa pastylka decadronu.
Wdzięczny kształt, jak na pigułkę; żaden tam nudny krążek albo torpedowata kapsułka, jak całe mnóstwo innych leków. W kształcie decadronu widać wyobraźnię, iskrę fantazji.
Wyobrażam sobie facetów od marketingu u Mercka, jak siedzą wokół stołu konferencyjnego i zadają sobie pytanie: Co zrobić, żeby można było od razu rozpoznać ten specyfik?
I rezultatem narady jest ta pięciokątna tabletka, którą trzymam w dłoni jak klejnot. Uratowałem ją, umieściwszy w maleńkim naddarciu materaca, czekając na właściwy moment, żeby wykorzystać jej magię. Czekałem na znak.
Siedzę skulony na pryczy w mojej celi, z książką na kolanach.
Kamera podglądowa ukazuje wzorowego więźnia, czytającego „Komplet dzieł Williama Szekspira”, ale nie potrafi przeniknąć przez okładkę książki. Nie potrafi również pokazać, co ukrywam w dłoni.
Na dole, w pomieszczeniu dziennym, telewizor grzmi reklamami, a piłeczka pingpongowa stuka miarowo o stół. Kolejny pasjonujący dzień w bloku C ma się ku końcowi. Za godzinę głośniki interkomu zapowiedzą wyłączenie światła, wówczas mężczyźni, dzwoniąc butami na metalowych schodach, wrócą do swoich cel.
Wejdą do swoich klatek, niczym wytresowane szczury na dźwięk głosu swojego pana. Do komputera w kabinie strażników zostanie wprowadzony rozkaz, który spowoduje jednoczesne zasunięcie wszystkich drzwi, zamykając na całą noc szczury w celach.
Pochylam się jeszcze bardziej do przodu, zbliżając twarz do książki, jak gdyby druk był za drobny. Patrzę z żarliwym zainteresowaniem na stronę: „Noc dwunasta, scena trzecia. Ulica. Nadchodzą Antonio i Sebastian…”.
Nie ma się czemu przyglądać, przyjaciele. Widać tylko mężczyznę siedzącego na pryczy i czytającego książkę. Mężczyznę, który nagle zanosi się kaszlem, przy czym odruchowo zasłania dłonią usta. Kamera nie jest w stanie zarejestrować małej tabletki, którą trzymam w dłoni. Nie widzi szybkiego wysunięcia języka ani przywartej do niego pigułki. Przełykam ją na sucho, bez popicia. Jest tak mała, że robię to bez trudności. Nim jeszcze zdążyła się rozpuścić w żołądku, myślę o jej wpływie na krążenie.
Decadron jest firmową nazwą deksametazonu, steroidu kory nadnercza, o silnym oddziaływaniu na wszystkie organy ciała ludzkiego. Glikokortykoidy, takie jak decadron, działają na wszystko, począwszy od regulowania poziomu cukru we krwi, po zatrzymywanie płynów w ustroju. Ich brak powoduje zapaść organizmu, pomagają bowiem utrzymać ciśnienie krwi, zwalczają skutki ran i zakażeń, wpływają na wzrost kości, płodność, rozwój mięśni i ogólną odporność. Prócz tego zmieniają skład chemiczny krwi.
Kiedy w końcu drzwi klatek się zamykają i światła gasną, leżę na pryczy, słuchając własnego tętna. Wyobrażam sobie krwinki przedzierające się przez moje żyły i tętnice. Tysiące razy obserwowałem krwinki pod mikroskopem; wiem, jaki mają kształt i jaką każda z nich pełni funkcję.
Wystarczy mi jedno spojrzenie przez okular, żeby ocenić, czy wymaz krwi jest normalny. Potrafię przeanalizować pole i natychmiast określić procent leukocytów, czyli krwinek białych, które chronią organizm przed infekcją. To badanie nosi nazwę testu odsetkowego białych krwinek. Będąc laborantem, wykonałem je niezliczoną ilość razy.
Myślę o leukocytach krążących w moich żyłach. W tej chwili wzór odsetkowy moich leukocytów ulega zmianie.
Tabletka decadronu, którą połknąłem przed dwiema godzinami, już się rozpuściła w żołądku, a krążący w moim organizmie hormon zaczyna objawiać swoje magiczne działanie. Pobrana z mojej żyły próbka krwi wykaże zdumiewającą nienormalność: przytłaczającą liczbę krwinek białych o wielopłatowych, ziarniście nakrapianych jądrach. Są to krwinki białe obojętnochłonne, które automatycznie wkraczają do akcji, gdy organizm zostaje dotknięty ogólną infekcją.
Kiedy słychać tętent kopyt, myślcie o koniach, nie o zebrach – mówi się na wykładach studentom medycyny.
Lekarz, który będzie liczył moje krwinki, z pewnością pomyśli o koniach. Dojdzie do jedynej, logicznie poprawnej konkluzji. Nie przyjdzie mu do głowy, że w moim wypadku galopują nie konie, lecz zebry.
W szatni prosektorium Rizzoli nałożyła fartuch, ochraniacze na buty, rękawiczki i papierowy czepek.
Od czasu poszukiwań w rezerwacie Stony Brook nie miała czasu wziąć prysznica, więc teraz, w wyziębionym pomieszczeniu, pot chłodził jej skórę jak szron. Kręciło jej się w głowie z głodu, bo nie zdążyła zjeść kolacji.
Po raz pierwszy w życiu zastanawiała się, czy nie posmarować nozdrzy olejkiem eterycznym Vicksa, żeby nie czuć odoru, ale oparła się pokusie.
Do tej pory nigdy nie uciekała się do korzystania z olejku, nie chcąc okazać słabości. Uważała, że funkcjonariusz policji kryminalnej powinien panować nad sobą w rozmaitych okolicznościach służbowych, które bywają nieprzyjemne, i choć jej koledzy uczestniczący w sekcjach zwłok oszczędzali się, używając mentolu, ona uparcie pokonywała odrażające zapachy prosektorium.
Zaczerpnęła nieskażonego powietrza i weszła do sąsiedniego pomieszczenia.
Wiedziała, że zastanie tam czekających na nią doktor Isles i Korsaka, lecz nie spodziewała się Gabriela Deana.
Stał naprzeciw niej, po drugiej stronie stołu, w fartuchu chirurgicznym, osłaniającym nieskazitelnie czystą koszulę i krawat.
Z twarzy Korsaka i jego bezwładnie zwisających ramion można było odczytać wyczerpanie, natomiast agent Dean nie zdradzał śladu zmęczenia ani przygnębienia wypadkami dnia; oprócz cienia popołudniowego zarostu na szczękach nic nie psuło jego nieskazitelnej prezencji. Patrzył na nią niespeszony, jak ktoś, kto ma wszelkie prawa, żeby być tam, gdzie ona.