Słysząc jego głos, uświadomiła sobie, jak bardzo do niego tęskni i jak ciągle jeszcze ją boli jego małżeństwo z Catherine.
– Cześć, Moore – odparła spokojnym tonem, niezdradzającym wewnętrznego wzruszenia.
– Która jest u was godzina?
– Dochodzi piąta.
Przepraszam, że dzwonię o tej porze. Nie chciałem, żeby Catherine słyszała naszą rozmowę.
– Nie szkodzi. Jeszcze nie spałam.
Chwila ciszy.
– Nie możesz zasnąć.
– To nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Wiedział, że oboje gnębi ten sam koszmar.
– Miałeś telefon od Marquettea – zgadła.
– Tak.
Myślałem, że do tej pory…
– Nic.
Minęły dwadzieścia cztery godziny, a jeszcze nie trafiliśmy na żaden trop.
– A zatem ślad się urwał.
– Mówiąc szczerze, nawet się nie zaczął.
Zabił troje ludzi na sali operacyjnej, wyszedł spokojnie ze szpitala i rozpłynął się w powietrzu. Policja w Fitchburgu wespół z policją stanową przeszukały całe sąsiedztwo i ustawiły blokady drogowe. Stacje telewizyjne pokazały w wieczornych wiadomościach jego zdjęcie. Wszystko bez rezultatu.
– Jest jedno miejsce, które będzie go ciągnęło jak magnes. Jedna osoba…
– Twój dom jest obserwowany.
Jeśli tylko Hoyt zjawi się w pobliżu, aresztują go.
Zaległo dłuższe milczenie.
Po chwili Moore powiedział cicho: – Nie pozwolę jej wrócić do domu. Będę ją trzymał tutaj, gdzie jest bezpieczna. Usłyszała w jego głosie strach, nie o siebie, lecz o żonę.
Jakie to uczucie, kiedy jest się tak bardzo kochaną? – pomyślała, doznając ukłucia zazdrości.
– Czy Catherine wie, że on jest na wolności? – spytała.
– Tak.
Musiałem ją ostrzec.
– Jak na to zareagowała?
– Lepiej niż ja sam.
Doszło do tego, że teraz ona stara się uspokoić mnie.
– Catherine ma najgorsze za sobą, Moore.
Wygrała z nim dwukrotnie. Udowodniła, że jest silniejsza od niego.
– Jej się zdaje, że jest silniejsza, dlatego to się dopiero teraz zaczyna robić niebezpieczne.
– Za to ma ciebie.
– Ja natomiast jestem sama. Jak dotąd i jak zapewne będzie zawsze.
Musiał poznać po jej głosie, że jest zmęczona, bo powiedział: – Dla ciebie to też jest piekło.
– Daję sobie radę.
– W takim razie znosisz to lepiej niż ja.
Roześmiała się jakimś ostrym, nie swoim śmiechem, który w jej intencji miał zabrzmieć nonszalancko.
– Nawet nie mam czasu martwić się z powodu Hoyta.
Jestem pasterzem nowego zespołu do rozwiązania najnowszej sprawy. Odkryliśmy wysypisko trupów w rezerwacie Stony Brook.
– Ile ofiar?
– Dwie kobiety, uprowadzone, a potem zabite, plus mężczyzna zabity w trakcie napadu.
Mamy następnego potwora, Moore. Musi być wyjątkowy, skoro Zucker nadał mu przezwisko. Nazywamy go Hegemonem.
– Dlaczego Hegemonem?
– Z racji tego, co go rajcuje.
Poczucie władzy. Całkowite panowanie nad mężem ofiary. Kolejna bestia postępująca zgodnie z rytuałem.
– Zanosi się na to, że powtórzy się sytuacja z ubiegłego lata.
Tylko tym razem nie mnie będziesz chronił. Ktoś inny ma pierwszeństwo przede mną.
– Jest jakiś postęp? – zapytał.
– Niewielki.
Włączyli się nowi gracze: policja w Newton, a na dodatek pieprzone biuro.
– Co?
– No właśnie.
Zjawił się jakiś federalny. Nazywa się Gabriel Dean. Twierdzi, że jest doradcą, ale w rzeczywistości wszędzie go pełno. Spotkałeś go kiedyś?
– Nie.
Przerwał.
– Coś tu nie gra, Rizzoli.
– Wiem.
– Co na to Marquette?
– Liże tyłki facetom z Komendy Głównej, która kazała nam współpracować z Deanem.
Przed nami udaje, że nie wie dlaczego.
– A co mówi Dean?
– Trzyma język za zębami.
Znasz typ faceta: jeśli-ci-powiem-to-będę-musiał-cię-zabić.
– Zrobiła przerwę, przypomniawszy sobie spojrzenie Deana, jego świdrujący wzrok i oczy jak odłamki niebieskiego szkła. Była pewna, że potrafi bez zmrużenia powiek pociągnąć za spust.
– Prawdę mówiąc, Warren Hoyt nie jest w tej chwili moim największym zmartwieniem.
– Ale moim tak – powiedział Moore.
– Jeśli wyjdzie coś nowego, natychmiast dam ci znać.
Położyła słuchawkę.
Brawura, którą udawała w trakcie rozmowy z Mooreem, opuściła ją. Znów była sama, ze swoim strachem, w zaryglowanym mieszkaniu, a jej jedynym towarzyszem był pistolet. Możliwe, że to ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, pomyślała.
Zabrała broń do sypialni.
Rozdział 9
– Dziś rano był u mnie agent Dean – oświadczył porucznik Marquette.
– Ma wątpliwości co do twojego udziału w śledztwie.
– I wzajemnie – odparła Rizzoli.
– Nie kwestionuje twoich kwalifikacji. Uważa cię za doskonałego policjanta.
– Więc o co chodzi?
– Nie wie, czy jesteś właściwą osobą do kierowania tym śledztwem. Przez chwilę nic nie mówiła, spokojnie siedziała przed biurkiem Marquettea. Kiedy wezwał ją rano do swojego gabinetu, spodziewała się, co będzie tematem rozmowy.
Poszła, postanawiając panować nad swoimi reakcjami, nie zdradzić nawet cienia tego, na co czekał: znaku, że znalazła się na krawędzi wytrzymałości i trzeba ją zastąpić.
Kiedy w końcu odpowiedziała, jej głos był spokojny i rzeczowy.
– Jakie ma zastrzeżenia?
– Twierdzi, że jesteś zdenerwowana. Że masz niezakończone porachunki z Warrenem Hoytem. Że nie wróciłaś w pełni do równowagi po sprawie Chirurga.
– Co to znaczy: nie wróciłam w pełni do równowagi? – zapytała, mimo że wiedziała dokładnie, co miał na myśli.
Marquette się zawahał.
– Jezu, Rizzoli. Niełatwo mi o tym mówić. Sama wiesz.
– Wyduś to wreszcie z siebie.
– Myśli, że jesteś niezrównoważona, rozumiesz?
– A co ty myślisz, poruczniku?
– Myślę, że nałożyłaś sobie za dużo na talerz. Myślę, że ucieczka Hoyta sparaliżowała cię.
– Ty też uważasz, że jestem niezrównoważona?
– Doktor Zucker również ma wątpliwości. Ostatniej jesieni ani razu nie byłaś u niego na konsultacji.
– Nikt mi nie nakazał chodzić na konsultacje.
– Czy to jedyny sposób na ciebie? Trzeba ci dopiero nakazać?
– Nie czułam potrzeby konsultowania się.
– Zucker jest zdania, że ciągle jeszcze nie uwolniłaś się od Chirurga, że pod każdym kamieniem widzisz Warrena Hoyta.
Jak sobie wyobrażasz kierowanie tym śledztwem, skoro wciąż przeżywasz tamto?
– Żądam odpowiedzi na poprzednie pytanie, poruczniku. Czy myślisz, że jestem niezrównoważona?
Marquette westchnął.
– Nie wiem.
Ale kiedy przychodzi do mnie agent Dean, wyrażając swoje obawy, muszę zareagować.
– Nie sądzę, żeby agent Dean był szczególnie wiarygodną osobą.
Marquette umilkł.
Pochylił się ku niej, marszcząc czoło.
– To poważny zarzut.
– Nie poważniejszy niż jego zarzut wobec mnie.
– Masz coś na potwierdzenie swojego?
– Zadzwoniłam dziś rano do biura FBI w Bostonie.
– I co?
– Nie znają takiego agenta.
Marquette wyprostował się na krześle. Patrzył na nią, nie odzywając się.