On sam był rozsierdzonym buntownikiem, który uważał, że życie dokopuje mu ze wszystkich stron, i tak rzeczywiście było.
– Kto go tu ściągnął? – zapytał.
– Ja nie.
– Trafił tu przypadkiem?
– Zawsze się pojawia.
Ktoś go informuje. W każdym razie nikt z mojego zespołu. Ktoś na wyższym szczeblu.
Spojrzała powtórnie na frontowe drzwi, za którymi zniknął Dean.
Wyobraziła go sobie, jak stoi w salonie i patrzy na plamy krwi, niczym na raport z miejsca przestępstwa, obojętny na ich ludzki pierwiastek.
– Zastanawiałem się nad nim – powiedział Korsak.
– Zjawił się na arenie dopiero trzy dni po napadzie na Veagerów.
Natknęliśmy się na niego po raz pierwszy w rezerwacie Stony Brook, tam gdzie znaleziono ciało pani Veager, prawda?
– Zgadza się.
– Dlaczego tak późno?
W dniu zbrodni rozważaliśmy ewentualność, że wpakowali się w jakiś pasztet, w wyniku którego doszło do egzekucji. Gdyby tak było, a oni byliby już obserwowani przez FBI, to czy nie uważasz, że federalni zjawiliby się natychmiast po zamordowaniu Veagera? Tymczasem włączyli się dopiero po trzech dniach. Co ich w tej sprawie zainteresowało?
Popatrzyła na niego.
– Wypełniłeś kwestionariusz PPNP?
– Tak.
Sto osiemdziesiąt dziewięć pieprzonych pytań. Straciłem na to całą godzinę. Kretyńskie kwestie w rodzaju: „Czy jakaś część ciała była odgryziona? Czy w otworach tkwiły przedmioty? Jakie i w których”? Muszę jeszcze sporządzić taki sam raport w odniesieniu do pani Veager.
– Czy wypełniając kwestionariusz, zażądałeś ekspertyzy psychologicznej?
– Nie.
Nie widziałem powodu, żeby pytać fagasa z FBI o coś, co wiem sam. Spełniłem mój obywatelski obowiązek, posyłając im wypełniony kwestionariusz PPNP.
Program Poszukiwania Niebezpiecznych Przestępców, w skrócie PPNP, był bazą danych FBI, dotyczącą bestialskich zbrodni. Opracowywanie danych wymagało współpracy przeciążonych rozlicznymi obowiązkami funkcjonariuszy, którzy proszeni o pomoc przy wypełnianiu długich kwestionariuszy PPNP, nawet nie raczyli odpowiadać.
– Kiedy wysłałeś raport?
– Zaraz po obdukcji ciała doktora Veagera.
– Dean zjawił się następnego dnia.
– Myślisz, że to go sprowadziło? – spytał Korsak.
– Twój raport mógł być dzwonkiem alarmowym.
– Co mogło zwrócić ich uwagę?
– Nie wiem.
– Spojrzała na drzwi, za którymi zniknął Dean.
– Pewne jest tylko jedno: od niego się nie dowiemy.
Rozdział 11
Jane Rizzoli nie była szczególną miłośniczką muzyki.
Jej zainteresowania nie sięgnęły poza zbiór płyt z muzyką rozrywkową, nie licząc dwóch lat gry na trąbce w orkiestrze szkolnej. Była jedną z dwóch dziewcząt, które zdecydowały się na ten instrument.
Trąbka ją pociągała, gdyż wydawała najgłośniejsze, najbardziej metaliczne dźwięki, a Rizzoli chciała być słyszana. Inne dziewczęta grały na klarnetach i fletach, natomiast Rizzoli siedziała ramię w ramię z chłopakami z sekcji trąbek. Uwielbiała partie, w których trąbki grały fortissimo. Na nieszczęście zbyt często fałszowała.
Po tym jak ojciec zabronił jej ćwiczyć w domu, przeniosła się na podwórze, wówczas jednak psy sąsiadów natychmiast zaczynały wyć. W rezultacie porzuciła trąbkę na dobre, doszedłszy do wniosku, że szczery entuzjazm i mocne płuca nie skompensują zniechęcającego braku talentu. Od tej pory świat jej muzyki nie wyszedł poza szum windy i głuche dudnienie głośników w przejeżdżających samochodach.
W Symphony Hall, na rogu Huntington i Massachusetts Avenue, była tylko dwa razy w życiu, jeszcze w szkole średniej, jako uczestnik szkolnej wyprawy na koncert bostońskiej orkiestry symfonicznej.
W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku rozbudowano Symphony Hall, stawiając Cohen Wing, w którym jeszcze nigdy nie była.
Kiedy w towarzystwie Frosta weszła do nowego skrzydła, zdumiała ją nowoczesność wnętrza, całkowite przeciwieństwo ciemnej sali koncertowej, o skrzypiących meblach i podłodze, którą zapamiętała.
Pokazali odznaki podstarzałemu ochroniarzowi, który na widok detektywów z wydziału zabójstw starał się wyprostować swój wygięty kręgosłup.
– Przybyliście w sprawie Ghentów? – zapytał.
– Tak, proszę pana – odparła Rizzoli.
– To potworne, po prostu potworne. Widziałem ich w zeszłym tygodniu. Zaraz po przyjeździe przyszli obejrzeć salę koncertową.
Potrząsnął głową.
– Takie młode, sympatyczne małżeństwo.
– Czy dyżurował pan owego wieczoru, kiedy mieli występ?
– Nie, proszę pani.
Pracuję tu w ciągu dnia. Muszę o piątej kończyć, żeby odebrać żonę z domu dziennej opieki. Wymaga całodobowego doglądania… wiecie, jak to jest. Zapomina wyłączyć kuchnię…
Urwał i zaczerwienił się.
– Ale nie przyszliście tu, żeby tracić czas. Pewnie chcecie się zobaczyć z Evelyn?
– Tak. Którędy do jej biura?
– Nie ma jej u siebie. Kilka minut temu poszła do sali koncertowej.
– Czy tam się odbywa próba?
– Nie, proszę pani.
Teraz są wakacje. Orkiestra w lecie przebywa w Tanglewood. O tej porze roku występuje mało artystów.
– Więc możemy pójść do sali?
– Widziałem pani odznakę.
Jeśli o mnie chodzi, może pani pójść wszędzie.
Nie od razu zauważyli Evelyn Petrakas. Wszedłszy do ciemnego audytorium, najpierw ujrzeli morze pustych foteli, opadające ku oświetlonej reflektorami scenie. Drewniana podłoga skrzypiała jak pokład starego statku, kiedy szli przejściem w stronę sceny.
Nim zdążyli do niej dojść, z tyłu dobiegł ich czyjś słaby głos.
– Czy mogę w czymś pomóc?
Jane Rizzoli się odwróciła.
Mrużąc oczy przed oślepiającym światłem, spojrzała w kierunku tylnych rzędów audytorium.
– Pani Petrakas?
– Słucham?
– Detektyw Rizzoli.
To jest detektyw Frost. Czy możemy porozmawiać?
– Jestem tu, w ostatnim rzędzie.
Wrócili przejściem do góry, skąd usłyszeli głos. Evelyn nie wstała na ich powitanie. Siedziała skulona na tym samym miejscu, jakby chciała się schronić przed światłem. Skinęła apatycznie głową, gdy usiedli po obu jej stronach.
– Był już u mnie policjant. Wczoraj wieczorem – powiedziała.
– Detektyw Sleeper?
– Chyba tak się nazywał.
Starszy, całkiem miły. Wiem, że powinnam była zostać, żeby porozmawiać z innymi detektywami, ale musiałam wyjść. Po prostu nie mogłam już znieść tego miejsca… Spojrzała na scenę, jakby w jej wyobraźni trwał na niej występ.
Mimo zmroku Rizzoli zauważyła, że Evelyn jest przystojna, ma około czterdziestu lat i przedwczesne pasemka siwizny w ciemnych włosach.
– Miałam tu sporo obowiązków: trzeba było zwrócić pieniądze za bilety, a potem zwaliła się prasa. Musiałam sama dać sobie radę z tym wszystkim.
Uśmiechnęła się zmęczonym uśmiechem. – Zawsze ja muszę gasić pożar. Taką mam pracę.
– Pani Petrakas, proszę nam powiedzieć o niej trochę więcej – rzekł Frost.
– Na czym ona konkretnie polega?
– Chodzi panu o moje oficjalne stanowisko?