Выбрать главу

Wzruszyła ramionami.

– Jestem koordynatorem programu, a w praktyce hostessą opiekującą się przybywającymi na występy artystami.

Dbam o to, żeby podczas pobytu w Bostonie byli zdrowi i szczęśliwi. Zdumiewające, jak niektórzy z nich są bezradni. Ponieważ spędzają cały swój czas w salach prób i studiach nagrań, nie potrafią się poruszać w świecie realiów.

Doradzam im, gdzie mają zamieszkać. Aranżuję przywiezienie z lotniska. Ustawiam kosze z owocami w pokojach. Zapewniam wszelkie wygody. Prowadzę ich za rękę od momentu przybycia.

– Kiedy po raz pierwszy spotkała się pani z Ghentami? – zapytała Rizzoli.

– Następnego dnia po ich przyjeździe do Bostonu. Pojechałam po nich do domu. Nie mogli przyjechać sami, bo wiolonczela Alexandra nie zmieściłaby się w taksówce. Ja mam terenowy samochód, w którym można złożyć tylne siedzenia.

– Woziła ich pani po mieście w ciągu całego pobytu?

– Tylko z domu do filharmonii i z powrotem.

Rizzoli zajrzała do swoich notatek.

– Wiemy, że dom w Beacon Hill należy do Christophera Harma, członka rady filharmonii. Czy on często zaprasza muzyków?

– Tylko w lecie, kiedy przebywa w Europie. W jego domu jest wygodniej niż w hotelu. Pan Harm ma zaufanie do wykonawców muzyki klasycznej. Wie, że nie zniszczą mu domu.

– Czy któryś z gości pana Harma narzekał kiedykolwiek na jakieś kłopoty?

– Kłopoty?

– Na intruzów, włamywaczy lub na niepokojące incydenty?

Evelyn potrząsnęła przecząco głową.

– To jest Beacon Hill, pani detektyw. Nie można sobie wyobrazić przyjemniejszego otoczenia. Wiem, że Alexander i Karenna uwielbiali ten dom.

– Kiedy widziała ich pani ostatni raz?

Evelyn przełknęła ślinę.

– Wczoraj wieczorem – odparła ledwie dosłyszalnie.

– Znalazłam Alexandra…

– Chodzi mi o ostatni raz, kiedy jeszcze żył, pani Petrakas.

– Och – Evelyn uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

– Oczywiście, że o to pani pyta.

Przepraszam za moje gapiostwo. Trudno mi się skoncentrować.

Potrząsnęła głową.

– Nie powinnam była przyjeżdżać dziś do pracy, ale poczułam jakąś wewnętrzną potrzebę.

– Kiedy ostatnio widziała się pani z nimi? – przynagliła ją Rizzoli.

Evelyn odpowiedziała już nieco spokojniej.

– Przedwczoraj wieczorem.

Po występie odwiozłam ich do Beacon Hill. To było koło jedenastej.

– Wysadziła ich pani przed wejściem, czy weszła z nimi do domu?

– Pożegnałam ich przed frontowymi drzwiami.

– Widziała pani, jak wchodzili do domu?

– Tak.

– Nie zaprosili pani?

– Sądzę, że byli zmęczeni, a także trochę zmartwieni.

– Z jakiego powodu?

– Obiecywali sobie wiele po występach w Bostonie, tymczasem widownia nie była taka, jak się spodziewali. Mówi się, że jesteśmy miastem muzyki. Jeśli tu im się nie udało przyciągnąć więcej słuchaczy, to jakie mieli perspektywy w Detroit czy Memphis?

Evelyn spojrzała smutno na scenę.

– „Jesteśmy dinozaurami”, powiedziała Karenna w samochodzie. Kto jeszcze słucha muzyki klasycznej?

Większość młodych woli oglądać teledyski. Nabijają twarze metalowymi ćwiekami i skaczą jak małpy. Liczy się seks i świecący, jak najgłupszy strój. Dlaczego ten piosenkarz, zapomniałam jak się nazywa, musi wysuwać język? Co to ma wspólnego z muzyką?

– Absolutnie nic – zgodził się Frost, ożywiony poruszonym tematem.

– Chcę pani – powiedzieć, pani Petrakas, że kiedyś rozmawialiśmy z żoną o tym samym. Alice uwielbia muzykę klasyczną. Każdego roku kupuje stały karnet do filharmonii.

Evelyn uśmiechnęła się smutno.

– W takim razie wy też jesteście dinozaurami.

Kiedy się podnosili, żeby odejść, Rizzoli zauważyła leżący na siedzeniu program koncertu. Wzięła go do ręki.

– Jest w nim coś o Ghentach? – zapytała.

– Na piątej stronie jest ich zdjęcie – odparła Evelyn.

Zdjęcie przedstawiało dwoje zakochanych w sobie ludzi. Karenna, szczupła i elegancka w czarnej sukni bez ramiączek, patrzyła w roześmiane oczy męża. Jej świetlista twarz kontrastowała z ciemnymi jak u Hiszpanki włosami. Alexander spoglądał na nią z chłopięcym uśmiechem na twarzy, niesforny kosmyk jasnych włosów przesłaniał mu jedno oko.

– Piękni byli, prawda? – powiedziała cicho Evelyn.

– Żałuję, że nie miałam okazji usiąść z nimi i spokojnie porozmawiać.

Ale znam ich muzykę. Słuchałam ich nagrań. Oglądałam ich występ na scenie. Można bardzo wiele powiedzieć o człowieku, słuchając tylko jego muzyki. Pamiętam, jak subtelnie, z jaką czułością grali. Byli wrażliwi… Myślę, że to słowo najlepiej ich charakteryzuje.

Rizzoli popatrzyła na scenę.

Wyobraziła sobie Alexandra i Karennę w trakcie ich ostatniego występu. Kruczoczarne włosy Karenny, lśniące w świetle reflektorów, i połyskującą wiolonczelę Alexandra. Ich muzykę przywodzącą na myśl dialog dwojga kochanków.

– Powiedziała pani, że frekwencja owego wieczoru była niezadowalająca – rzekł Frost.

– Tak.

– Ile osób było na widowni?

– Sprzedaliśmy czterysta pięćdziesiąt biletów.

Czterysta pięćdziesiąt par oczu. Wszystkie wpatrzone w parę zakochanych, grających na oblanej światłem scenie. Jakie uczucia wzbudzali w słuchaczach Ghentowie? Przyjemności słuchania dobrze wykonywanej muzyki? Radości patrzenia na dwoje zakochanych w sobie ludzi? A może w czyimś sercu obudzili nieprzyjazne emocje? Żądzę? Zawiść? Gorycz męskiej zazdrości?

Spojrzała jeszcze raz na zdjęcie Ghentów. Czy to jej uroda zwróciła twoją uwagę? Czy to, że się kochali?

Pijąc czarną kawę, spoglądała na piętrzące się na jej biurku teczki z aktami ofiar morderstw, które odkryli w ciągu ostatnich dni.

Richard i Gail Veagerowie, Krzywicza Dama, Alexander Ghent. I jeszcze mężczyzna, który wypadł z samolotu.

Wprawdzie nie traktowała go jako ofiary zabójstwa, mimo to zaprzątał jej uwagę, podobnie jak wszyscy zmarli w niewyjaśnionych okolicznościach.

Niekończący się łańcuch trupów; każdym należało się zająć, każdy niósł z sobą tragiczną historię, do której trzeba było się dokopać.

Kopała już od tak dawna, że zmarli zaczęli jej się mylić, jak znalezione we wspólnym grobie kości wielu szkieletów.

Kiedy w południe zadzwoniono po nią z laboratorium DNA, przyjęła to z ulgą, mogąc na chwilę się oderwać od patrzącej na nią z wyrzutem sterty akt.

Wstała od biurka i poszła korytarzem do południowego skrzydła budynku.

Laboratorium DNA mieściło się w pokoju S253, a laborantem, który do niej zatelefonował, był Walter DeGroot, jasnowłosy Holender o bladej, okrągłej twarzy.

Zwykle na jej widok się krzywił, gdyż albo go poganiała, albo mu schlebiała, byle jak najprędzej przedstawił jej wynik badania.

Dziś jednak przywitał ją szerokim uśmiechem.

– Sporządziłem autoradiogram – powiedział.

– Wisi tam.

Autoradiogram był fotograficznym obrazem przedstawiającym charakterystykę kodu DNA, zawartego w pobranych próbkach.

DeGroot zdjął kliszę z linki, na której się suszyła, i umieścił ją na ekranie podświetlacza.

Od góry do dołu zdjęcia ciągnęły się równoległe rzędy ciemnych plamek.

– To, co tu widzisz, jest charakterystyką RLRR – oznajmił.

– To skrót od Regulowanej Liczby Równoległych Repetycji.

Kod DNA zdjąłem z różnych dostarczonych przez ciebie próbek i wyodrębniłem ich fragmenty, przypisując je źródłom, z których pochodzą. To nie są geny, lecz fragmenty spirali cząstek DNA, które powtarzają się bez określonego celu, ale są dobrymi znacznikami identyfikacyjnymi.