– W piwnicy leżała Catherine Cordell. Krwawiła…
– Pokierowałaś się normalnym, ludzkim odruchem. Próbowałaś jej pomóc.
– Tak.
– I wpakowałaś się w kłopoty.
Przestałaś rozumować jak glina. Wściekłość w jej spojrzeniu nie wytrąciła go z równowagi. Ledwie na nią patrzył, jego twarz wyrażała opanowanie i pewność siebie, co szczególnie powiększało jej rozterkę.
– Nigdy nie przestaję myśleć jak glina.
– W tamtej piwnicy przestałaś. Pozwoliłaś, żeby ofiara cię zdekoncentrowała.
– Moim podstawowym obowiązkiem jest troska o ofiarę.
– Jeśli nawet to zagraża wam obojgu? Gdzie tu logika?
– Logika.
To był cały Dean.
Nie spotkała jeszcze nikogo, kto traktowałby równie beznamiętnie zarówno żywych, jak i umarłych.
– Nie mogłam pozwolić, żeby umarła – odparła.
– To była moja pierwsza… moja jedyna myśl.
– Znałaś ją?
– Cordell?
– Tak.
– Byłyście przyjaciółkami?
– Nie.
– Odpowiedź padła tak błyskawicznie, że Dean podniósł brwi w niemym pytaniu.
Rizzoli westchnęła głęboko.
– Była objęta dochodzeniem w sprawie Chirurga, nic więcej – dodała.
– Nie lubiłaś jej?
Rizzoli milczała, zaskoczona sondowaniem tej kwestii przez Deana. Po chwili powiedziała: – Ujmijmy to tak: nie czułam do niej szczególnej sympatii. Byłam o nią zazdrosna. Z powodu jej urody. Z powodu zauroczenia Thomasa Moorea.
– Ale Catherine Cordell padła w końcu ofiarą – stwierdził Dean.
– Z początku nie wiedziałam, jaka była jej rola. Pod koniec stało się jasne, że Chirurg poluje na nią.
– Pewnie masz poczucie winy, że jej nie uwierzyłaś.
Rizzoli milczała.
– Czy dlatego tak ci zależało, żeby ją uratować?
Zesztywniała, dotknięta tym pytaniem.
– Znalazła się w niebezpieczeństwie. To był wystarczający powód.
– Podjęłaś nieroztropnie ryzyko.
– Nie wydaje mi się, żeby ryzyko i roztropność dały się połączyć w jednym zdaniu.
– Chirurg zastawił pułapkę, a ty dałaś się nabrać.
– Niech ci będzie. Popełniłam błąd…
– Który on przewidział.
– Skąd mógł to wiedzieć?
– Wie o tobie bardzo wiele.
To się bierze z więzi, która was łączy.
Zerwała się z kanapy.
– Brednie.
– Powiedziawszy to, wyszła z saloniku.
Poszedł za nią do kuchni, w dalszym ciągu prześladując ją swoimi teoriami, których nie chciała słuchać. Myśl o możliwości istnienia jakiegokolwiek związku między nią a Hoytem budziła w niej odrazę; nie mogła dłużej znieść wysłuchiwania takich bzdur. Tymczasem wszedł za nią do klaustrofobicznej kuchni, zmuszając ją do wysłuchania tego, co chciał jej powiedzieć.
– On ma tak samo łatwy wgląd w twoją psychikę – orzekł Dean – jak ty w jego.
– Nie znał mnie wówczas.
– Jesteś pewna?
Mógł śledzić postępy dochodzenia.
Wiedzieć, że jesteś w zespole.
– Tylko tyle.
Nic więcej nie mógł o mnie wiedzieć.
– Myślę, że jest bardziej pojętny, niż przypuszczasz. Karmi się strachem kobiet.
Możesz to wyczytać w jego profilu psychologicznym. Pociągają go kobiety okaleczone, zniszczone psychicznie, ofiary gwałtów. Odróżnia bezbłędnie te cierpiące od wszystkich innych. Ich ból go podnieca, potrafi go odczytać z najsubtelniejszych symptomów: barwy głosu, sposobu trzymania głowy, unikania kontaktu wzrokowego… drobnych znaków fizycznych, których reszta z nas nie dostrzega. Wie, które są okaleczone, i te właśnie wykorzystuje.
– Nie jestem ofiarą.
– Teraz już jesteś.
Hoyt zrobił z ciebie ofiarę.
Podszedł bliżej, tak blisko, że niemal jej dotykał.
Poczuła nagłe, dzikie pragnienie objęcia go ramionami i przytulenia się do niego. Zastanawiała się, jak by zareagował, a jednak duma i zdrowy rozsądek nie pozwoliły jej na taki gest.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Jeśli któreś z nas jest ofiarą, agencie Dean, to z pewnością nie ja. Nie zapominaj, że to ja go wyśledziłam.
– To prawda – odparł spokojnie.
– Złapałaś Chirurga, ale nie bierzesz pod uwagę krzywdy, jaką ci wyrządził.
Umilkła, zastanawiając się nad tym, co powiedział.
Krzywda.
Słowo dokładnie oddawało to, co zrobił jej Hoyt.
Kobietę z bliznami na rękach, żyjącą w mieszkaniu przemienionym w twierdzę. Kobietę, która już nigdy nie będzie umiała cieszyć się upałem słonecznego sierpnia bez przypominania sobie owego skwarnego, letniego dnia i zapachu własnej krwi.
Odwróciła się i bez słowa wyszła z kuchni.
Udała się do saloniku, usiadła na kanapie i trwała w tępym milczeniu. Nie poszedł za nią natychmiast, tak że przez chwilę cieszyła się relaksującą samotnością. Marzyło jej się, żeby po prostu zniknął, poszedł sobie, ofiarowując jej odizolowanie, potrzebne każdemu cierpiącemu zwierzęciu.
Nie miała takiego szczęścia.
Usłyszała, jak wychodzi z kuchni, żeby po chwili zjawić się w salonie z dwoma kieliszkami w ręku. Podał jej jeden z nich.
– Co to jest? – spytała.
– Tequila.
Była w szafce.
Przyjęła kieliszek.
– Zapomniałam, że ją mam. Jest już wiekowa.
– Nie była nawet zaczęta. W gruncie rzeczy nie lubiła tequili.
Butelka była jednym z tych bezużytecznych, alkoholowych prezentów – podobnie jak likier Kahlua z Hawajów albo sake z Japonii – które jej brat Frankie przywoził ze swoich podróży.
Służył w korpusie marynarki Stanów Zjednoczonych i okazywał w ten sposób swoją światowość. Teraz nadarzyła się okazja spróbowania prezentu przywiezionego przezeń ze słonecznego Meksyku.
Wypiła łyk i łzy zakręciły jej się w oczach.
Czując, jak tequila spływa rozgrzewającym strumyczkiem do żołądka, przypomniała sobie pewien szczegół z przeszłości Warrena Hoyta. Swoje pierwsze ofiary obezwładniał dodawaniem im do trunków rohypnolu. Jakże łatwo dajemy się zaskoczyć, kiedy niczego nie podejrzewamy. Kiedy kobieta ma zmartwienia albo nie ma powodu nie ufać mężczyźnie, który podaje jej drinka, staje się owcą gotową na rzeź.
Nawet ona sama przyjęła kieliszek tequili bez podejrzeń. I wpuściła do swojego mieszkania mężczyznę, którego ledwie znała. Spojrzała znów na Deana.
Siedział naprzeciw niej, ich oczy były na jednakowym poziomie. Wypity na pusty żołądek alkohol zaczynał działać, poczuła się uspokojona. Znieczulenie alkoholowe, przeszła jej przez głowę myśl. Była teraz zobojętniała i niebezpiecznie spokojna.
Nie cofnęła się w odruchu obronnym, kiedy się ku niej pochylił
Niewielu mężczyznom się udało aż w takim stopniu naruszyć jej przestrzeń osobistą, a ona mu na to pozwoliła. Poddała się.
– Nie mamy już do czynienia z pojedynczym mordercą – odezwał się.
– Mamy do czynienia z dwojgiem partnerów. Jednego z nich znasz lepiej niż ktokolwiek inny. Chcesz czy nie, ty i Hoyt jesteście sobie bliscy, i podobnie jest z Hegemonem.
Odetchnęła głęboko.
– Hoytowi potrzeba partnerstwa. Dopiero wtedy funkcjonuje. Musi mieć swojego mentora – powiedziała cicho.
– Miał takiego w Savannah.
– Właśnie.
Doktora o nazwisku Andrew Capra.
Kiedy Capra zginął, Warren został sam.
Wówczas przeniósł się do Bostonu, ale nie przestał szukać wspólnika, który podzielałby jego marzenia i dążenia.
– Wygląda na to, że znalazł.