Выбрать главу

Tak było zawsze, choć książki historyczne rzadko zawierają opisy rzeczywistych okrucieństw. Zamiast prawdy, czytam w nich o wojnach lśniących jak mosiądz, toczonych chwalebnie i honorowo przez wszystkie walczące strony.

O Grekach walczących pod czujnym okiem bogów, i o wojnie trojańskiej, o której poeta Wergiliusz pisze, że była wojną herosów: Achillesa i Hektora, Agamemnona i Odyseusza; ich imiona są od wieków otoczone chwałą. Pisze o dźwięku mieczy, chmarach strzał, o ziemi przesiąkniętej krwią. Pomija najlepsze fragmenty.

Dopiero tragediopisarz Eurypides opowiada nam o losach trojańskich kobiet po upadku miasta, ale i on jest powściągliwy. Nie rozwodzi się nad podniecającymi szczegółami. Opowiada o przerażonej Kasandrze, wywleczonej ze świątyni Ateny przez greckiego wodza, ale musimy sami się domyślić, co było potem. Nie dowiadujemy się, że rozdarł na niej szaty, obnażył ją, wdarł się w jej dziewicze lędźwie. Nie słyszymy krzyków bólu i rozpaczy.

Po upadku miasta takie same krzyki rozbrzmiewały, jak Troja długa i szeroka, gdy zwycięscy Grecy odbierali to, co im się należało, przykładając pieczęć zwycięstwa na ciałach zdobytych kobiet. Czy pozostało jeszcze choć trochę żywych Trojan, żeby to oglądać? Historia nic na ten temat nie mówi.

Ale czy można sobie wyobrazić lepszy sposób zademonstrowania zwycięstwa nad wrogiem niż zgwałcenie jego ukochanej? Cóż lepiej może uzmysłowić mu, że jest pobity i poniżony, niż widok zwycięzcy pławiącego się w rozkoszach w jego łożu? Triumf wymaga widowni; rozumiem to doskonale.

Myślę o kobietach trojańskich, podczas gdy nasz samochód jedzie wolno po Commonwealth Avenue, na której panuje nieprzerwany ruch pojazdów. Mimo że jest już dziewiąta wieczór, samochody poruszają się powoli, więc mogę bez pośpiechu przyjrzeć się budynkowi. Okna są ciemne, to znaczy, że ani Catherine Cordell, ani jej nowego męża nie ma w domu.

Pozwalam sobie tylko na jedno spojrzenie. Za moment budynek zostaje w tyle. Wiem, że jest obserwowany, a jednak nie potrafię nad sobą zapanować, żeby nie rzucić okiem na jej fortecę, niezdobytą jak mury zamku. Zamek jest teraz pusty; nie budzi zainteresowania najeźdźców.

Patrzę na mojego kierowcę, którego twarz jest pogrążona w cieniu. Widzę tylko profil i oczy błyszczące w mroku jak dwa ogniki. Oglądałem kiedyś na kanale Discovery nocne zdjęcia lwów. Zapamiętałem zielony ogień ich ślepiów w ciemnościach. Przypomniały mi się teraz te lwy – głodny wyraz ich oczu – sprężone w oczekiwaniu na odpowiedni moment do skoku.

Mój towarzysz ma ten sam głodny wzrok. Z pewnością dostrzega to samo we mnie. Opuszczam szybę i wdycham głęboko fale ciepłych zapachów miasta, jak lew wciągający nozdrzami powietrze pustyni w poszukiwaniu zapachu zwierzyny.

Rozdział 15

Jechali samochodem Deana na zachód, w stronę miasteczka Shirley, odległego o czterdzieści pięć mil od Bostonu.

Dean mówił niewiele; długie momenty ciszy potęgowały świadomość jego zapachu, spokojnej pewności siebie.

Patrzyła nań rzadko, obawiając się, że spostrzeże w jej oczach podekscytowanie jego towarzystwem.

Spojrzawszy pod nogi, zobaczyła na podłodze ciemnoniebieską wykładzinę. Zastanawiała się, czy to jest nylon 6,6, odcień numer 802 koloru niebieskiego; ile samochodów może mieć podobną wykładzinę?

Ten kolor był bardzo popularny – wszędzie wokół siebie widziała teraz niebieskie wykładziny i wyobrażała sobie niezliczone mnóstwo podeszew roznoszących włókna nylonu numer 802 po ulicach Bostonu.

Klimatyzacja działała bardzo sprawnie. Poczuwszy chłód, zamknęła wylot nadmuchu powietrza płynącego na jej kolana i spojrzała przez okno na pola porośnięte wysoką trawą, tęskniąc do ciepła na zewnątrz.

Poranna mgła przypominała gazę rozciągniętą nad zielonymi polami i drzewami, których liści nie poruszał najlżejszy powiew.

Rizzoli rzadko zapuszczała się w wiejskie rejony Massachusetts. Nie pociągał jej wiejski krajobraz z pustymi przestrzeniami i gryzącymi insektami. Dziś również nie widziała w nim piękna.

Ostatniej nocy źle spała.

Wielokrotnie się budziła, a potem leżała z bijącym sercem, nasłuchując kroków lub szmeru czyjegoś oddechu. Wstała o piątej rano, niewyspana i otępiała.

Dopiero po dwóch kubkach kawy poczuła się wystarczająco orzeźwiona, żeby zadzwonić do szpitala i spytać o stan Korsaka.

Był w dalszym ciągu na oddziale intensywnej terapii, podłączony do respiratora.

Opuściwszy nieco okno, pozwoliłaby do wnętrza dostał się powiew ciepłego powietrza, pachnącego trawą i ziemią.

Zrobiło jej się smutno na myśl, że Korsak może już nigdy nie poczuć takich zapachów, nie doznać pieszczoty ciepłego wiatru na twarzy.

Próbowała sobie przypomnieć, czy ostatnie słowa, którymi zakończyli rozmowę, były sympatyczne i przyjazne, ale nie pamiętała.

Dean zjechał z autostrady na wyjeździe numer trzydzieści sześć i jechał dalej za znakami prowadzącymi do Shirley.

Po prawej wyłonił się gmach więzienia imienia Souzy-Baranowskiego, zakład penitencjarny o szóstym stopniu bezpieczeństwa, ten, w którym został osadzony Warren Hoyt.

Zatrzymał wóz na parkingu dla odwiedzających i spojrzał na Jane.

– Jeśli będziesz chciała w którymś momencie wyjść – rzekł – zrób to.

– Czemu sądzisz, że będę miała taką potrzebę?

– Bo wiem, co ci zrobił.

Każdy na twoim miejscu miałby dylemat, czy pracować nad tą sprawą. Zauważyła w jego oczach szczerą troskę. Nie pragnęła jej, gdyż rozwijała w niej poczucie kruchości własnej odwagi.

– Chodźmy!

Miejmy to z głowy – powiedziała, otwierając drzwiczki.

Weszła dumnie do budynku, z wyrazem ponurej determinacji na twarzy.

Ta sama determinacja pomogła jej przejść przez punkt kontroli osobistej, gdzie okazali z Deanem swoje odznaki i zostawili broń.

Czekając na eskortę, czytała wiszące w poczekalni zarządzenie dotyczące stroju osób odwiedzających więzienie: Zabrania się:

a) przychodzić boso, w kostiumach kąpielowych i w szortach;

b) w stroju wskazującym na przynależność do jakiejkolwiek organizacji;

c) w stroju podobnym do ubrań więźniów i uniformów personelu;

d) w stroju dwuwarstwowym, zaciąganym na tasiemki, łatwym do włożenia;

e) w stroju przesadnie workowatym, luźnym, grubym albo ciężkim…

Lista zakazów była długa, obejmowała nawet najdrobniejsze szczegóły: od opasek do włosów po staniki z fiszbinami.

Przybył wychowawca więzienny – potężnie zbudowany mężczyzna, ubrany w niebieski, letni mundur służby penitencjarnej.

– Detektyw Rizzoli i agent Dean?

– Nazywam się Curtis. Proszę za mną!

Curtis okazał się przyjazny, a nawet jowialny.

Wprowadził ich przez pierwsze zamykane drzwi do strefy ograniczonej dla ruchu pieszego.

Rizzoli zastanawiała się, czy byłby równie miły, gdyby nie byli stróżami prawa, członkami tego samego bractwa.

Polecił im zdjąć pasy, buty, marynarki, zegarki, wyjąć klucze i położyć wszystko razem na stole.

Zdjąwszy swój timex, położyła go obok lśniącej omegi Deana. Potem zabrała się do zdejmowania marynarki. Dean też się rozbierał. W procedurze było coś zawstydzająco intymnego.

Kiedy odpięła klamrę paska i wysunęła go ze szlufek przy spodniach, poczuła, że Curtis patrzy na nią wzrokiem mężczyzny obserwującego rozbierającą się kobietę.