Выбрать главу

– One muszą być stuknięte.

– Magia sławy – stwierdził Dean.

– Nie mają własnego życia, czują się bezwartościowe i bezimienne, więc chcą się zbliżyć do kogoś, kto ma nazwisko. Chcą się chociaż otrzeć o aureolę sławy.

– Sławy?

Spojrzała na Deana.

– Nazywasz to sławą?

– Wiesz, co mam na myśli.

– Nie.

Nie potrafię tego pojąć. Nie rozumiem, dlaczego kobiety pisują do potworów. Szukają romansu? Z facetem, który przyjdzie po to, żeby wypruć im flaki? Czy znajdują w tym podniecenie urozmaicające żałosną egzystencję?

– Odsunęła krzesło, wstała i podeszła do zewnętrznej ściany, w której szczeliny zastępowały okna.

Objąwszy się ramionami, patrzyła na wąską wstążkę słonecznego światła, na niebieski pasek nieba. Cokolwiek, nawet ów kaleki krajobraz był lepszy niż widok listów od wielbicielek Warrena Hoyta.

Rozgłos z pewnością go cieszył.

Każdy nowy list dowodził władzy nad kobietami i upewniał, że nawet tu, w zamknięciu, może manipulować ich umysłami, potrafi nimi zawładnąć.

– To strata czasu – powiedziała z goryczą, patrząc, jak ptak przelatuje obok budynku, w którym za prętami klatek nie ćwierkają ptaszki, tylko ryczą potwory.

– On nie jest głupi.

Z pewnością zniszczył wszystko, co wskazywałoby na jego związek z Hegemonem. Chroni swojego nowego wspólnika. Nie zostawiłby niczego, co mogłoby nas naprowadzić na jego ślad.

– To, co robimy, może nie jest pożyteczne, za to z pewnością poznawcze – odparł Dean, szeleszcząc papierami.

– Doprawdy? Myślisz, że mam ochotę czytać to, co te zwariowane kobiety piszą do niego? Chce mi się wymiotować.

– Może właśnie o to mu chodziło?

Odwróciła się i spojrzała na niego.

Promyk światła wpadającego przez szczelinę okienną przeciął mu twarz, oświetlając jasne, niebieskie oko. Zawsze uważała, że ma nad wyraz atrakcyjną powierzchowność, ale jeszcze nigdy świadomość tego nie objawiła jej się z taką mocą jak teraz, gdy stał po drugiej stronie stołu.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Czytanie listów jego wielbicielek przygnębia cię.

– Po prostu mnie wkurza. Nie widać tego po mnie?

– On to przewidział.

Dean wskazał brodą kupkę listów.

– Wiedział, że to cię przygnębi.

– Więc uważasz, że te listy to rozgrywka ze mną?

– Pojedynek na mózgi, Jane.

Zostawił je, wiedząc, że dostaną się w twoje ręce… śliczny wybór przesyłek od jego najgorętszych wielbicielek. Wiedział, że w końcu dotrzesz tu i przeczytasz, co do niego piszą. Możliwe, że chciał ci pokazać, iż są ludzie, którzy go adorują. Że mimo twojej pogardy dla niego istnieją kobiety, które, odwrotnie, czują do niego pociąg. Jest jak odrzucony kochanek próbujący wzbudzić w tobie zazdrość. Chce cię wytrącić z równowagi.

– Nie staraj się mącić mi w głowie.

– Co więcej, to jest skuteczne, prawda?

Spójrz na siebie.

Omotał cię tak dokładnie, że nawet nie potrafisz spokojnie siedzieć. Wie, jak tobą manipulować, potrafi kierować twoimi myślami.

– Przeceniasz go.

– Czy rzeczywiście?

Wskazała na listy.

– To wszystko tylko ze względu na mnie? Mam się uważać za pępek jego świata?

– Czy on nie jest pępkiem twojego? – odparł spokojnie.

Spojrzała na niego, nie mogąc wymyślić stosownej riposty, gdyż to, co powiedział, objawiło jej się nagle jako niezaprzeczalna prawda.

Warren Hoyt był centralną postacią jej świata.

Królował niepodzielnie w jej snach jako krwiożerczy potwór, gotów w każdej chwili wyskoczyć z szafy i wtargnąć z powrotem w jej myśli rankiem, kiedy się budziła.

Wtedy, w piwnicy, nacechował ją jako swoją własność w sposób, w jaki napastnik naznacza swoją ofiarę, a pieczęć, którą postawił, była nie do starcia – wyrżnął ją na jej dłoniach, pozostawił trwały ślad w jej duszy.

Usiadła na powrót przy stole, zmuszając się do zakończenia ich misji.

Kolejna koperta miała adres zwrotny: Doktor J. P. ODonnell, 1634 Brattle Street, Cambridge, MA.

Brattle Street, w sąsiedztwie Uniwersytetu Harvarda, była ulicą pięknych domów, zamieszkanych przez elitę intelektualną, ulicą, na której profesorowie uniwersytetu i emerytowani przemysłowcy pozdrawiali się wzajemnie ponad przystrzyżonymi żywopłotami i biegali po tych samych chodnikach.

Trudno było podejrzewać, że w takim otoczeniu mógł mieszkać admirator potwora. Rozwinęła znajdujący się w kopercie list.

Został napisany przed sześcioma tygodniami.

Drogi Warrenie.

Dziękuję za Twój ostatni list i za podpisanie dwóch formularzy w sprawie zwolnienia. Zawarte w nim szczegóły w znacznym stopniu pomogły mi zrozumieć trudności, na które natrafiłeś. Mam jeszcze tyle innych pytań, więc jestem Ci wdzięczna, że zgadzasz się ze mną zobaczyć, tak jak zaplanowaliśmy. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym zarejestrować wywiad z Tobą na taśmie wideo. Nie muszę Ci przypominać, że Twoje współdziałanie jest podstawowym warunkiem powodzenia mojego planu.

Z pozdrowieniami Doktor O’Donnell.

– Kim, do diabła, jest J. P. O’Donnell? – zapytała.

Dean spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Joyce O’Donnell?

– Na kopercie są tylko inicjały: Doktor J. P. O’Donnell, Cambridge, Massachusetts.

Chciała przeprowadzić wywiad z Hoytem.

Zasępił się.

– Nie wiedziałem, że się przeniosła do Bostonu.

– Znasz ją?

– Jest neuropsychiatrą. Czy ją znam?

Spotkaliśmy się po przeciwnej stronie barykady, w sali sądowej.

Adwokaci ją uwielbiają.

– Wystarczy, wiem.

Świadek ekspert. Ma bzika na punkcie złoczyńców.

Skinął głową.

– Nieważne, co zrobił jej klient, ilu ludzi zabił, pani doktor O’Donnell i tak wystawi mu usprawiedliwiające świadectwo.

– Zastanawiam się, czemu pisze właśnie do Hoyta.

– Przeczytała powtórnie list.

Był napisany z jawnym szacunkiem, z podziękowaniami za gotowość współpracy.

Zaczęła nienawidzić doktor O’Donnell.

Następna koperta była również od doktor O’Donnell, lecz nie zawierała listu, tylko trzy amatorskie zdjęcia, wykonane polaroidem. Dwa z nich zostały zrobione w plenerze, trzecie we wnętrzu. Nagle poczuła, że jeżą jej się włosy na karku. Mózg bronił się przed zarejestrowaniem tego, co widziały oczy. Odskoczyła od stołu, zdjęcia wypadły jej z rąk, jakby dotknęła rozżarzonych węgli.

– Jane? Co to?

– To ja – szepnęła.

– Co?

– Śledziła mnie. Robiła mi zdjęcia. Posłała je jemu.

Dean wstał z krzesła, obszedł stół i stanął za nią.

Spojrzał jej przez ramię.

– Nie widać cię tu…

– Spójrz.

– Tutaj – wskazała na zdjęcie ciemnozielonej hondy, zaparkowanej na ulicy.

– To mój samochód.

– Nie widać numeru rejestracyjnego.

– Potrafię poznać własny samochód!

Dean odwrócił zdjęcie.

Na drugiej stronie widniał rysunek groteskowo uśmiechniętej twarzy i zdanie napisane niebieskim flamastrem: Mój samochód.

Strach ścisnął jej pierś.

– Spójrz na to drugie – powiedziała.

Wziął do ręki następne zdjęcie.

Również zrobione przy dziennym świetle, ukazywało fasadę budynku. Nie musiał jej pytać, kto mieszka w tym budynku; był w nim poprzedniego wieczoru. Na odwrocie zdjęcia był napis: Mój dom i następna uśmiechnięta gęba.