– Parsknął ze złości i spojrzał znów na monitor, na którym rytm jego pulsu był teraz szybszy.
– Serduszko się denerwuje – stwierdził.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując ekran elektrokardiografu i czekając, aż jego serce wróci do normalnego rytmu.
Nigdy dotąd nie myślała o własnym sercu i dopiero teraz, obserwując krzywą pulsu Korsaka, uświadomiła sobie, że ona też ma puls.
Lekceważyła przez całe życie pracę własnego serca. Zaczęła się zastanawiać nad tym, jak to jest, kiedy obserwuje się każde uderzenie serca, obawiając się, że następnego można już nie usłyszeć. Uświadomiła sobie, że ów rytm życia w jej piersi może nagle ucichnąć.
Spojrzała na Korsaka, który leżał ze wzrokiem wlepionym w monitor.
To nie jest tylko lęk, to jest przerażenie, pomyślała.
Nagle usiadł wyprostowany, przyciskając ręce do piersi, z oczami rozszerzonymi trwogą.
– Wezwij pielęgniarkę! Wezwij pielęgniarkę!
– Po co? Co się stało?
– Słyszysz sygnał? To moje serce…
– Korsak, to tylko mój pager.
– Co?
Odczepiła pager od paska i wyłączyła sygnał.
Pokazała mu wyświetlacz, żeby mógł odczytać numer dzwoniącego.
– Spójrz, to nie było twoje serce.
Opadł z powrotem na poduszki.
– Jezu!
Nie przynoś tego z sobą, bo dostanę zawału.
– Mogę stąd zatelefonować?
Leżał odprężony, z jedną ręką wciąż przyciśniętą do piersi.
– Oczywiście.
Nie mam nic przeciwko temu.
Podniosła słuchawkę i wybrała numer.
Usłyszała znajomy, matowy głos.
– Tu doktor Isles. Urząd Lekarza Sądowego.
– Rizzoli.
– Siedzimy z detektywem Frostem przy komputerze i oglądamy serię rentgenowskich zdjęć zębów. Porównujemy je z danymi kobiet zaginionych na terenie Nowej Anglii, nadesłanymi przez NCIZ. Te zdjęcia otrzymałam e-mailem od policji stanu Maine.
– Jaka to była sprawa?
– Zabójstwo i uprowadzenie, które zdarzyło się drugiego czerwca bieżącego roku.
Ofiarą był trzydziestosześcioletni Kenneth Waite. Jego żona, trzydziestoczteroletnia Maria Jean, została uprowadzona. Oglądam w tej chwili zdjęcia jej zębów.
– Zidentyfikowaliście Krzywiczą Damę?
– Tak – odparła Isles.
– Twoja dziewczyna ma już nazwisko: Maria Jean Waite.
Lada chwila przefaksują nam pozostałe informacje.
– Chwileczkę.
Powiedziałaś, że to morderstwo i uprowadzenie zdarzyło się w Maine?
– W mieście Blue Hill.
Frost mówi, że kiedyś tam był. To około pięciu godzin jazdy.
– Nasz sprawca poluje na większym obszarze, niż myśleliśmy.
– Poczekaj, dam ci Frosta.
Usłyszała wesoły głos kolegi.
– Hej, jadłaś kiedyś bułkę z krabem?
– Co?
– Możemy po drodze zjeść bułkę z homarem.
W Lincolnville Beach jest letnia restauracja, gdzie je serwują. Jeżeli wyruszymy koło ósmej, zdążymy w sam raz na lunch. Czyim samochodem pojedziemy?
– Możemy pojechać moim.
– Zawahała się, ale nie mogła się powstrzymać, żeby nie dodać: – Dean będzie pewnie chciał pojechać z nami.
Chwila ciszy.
– Zgoda – odparł Frost, bez entuzjazmu.
– Jeśli uważasz, że to potrzebne.
– Zadzwonię do niego.
Skończywszy rozmawiać, poczuła, że Korsak na nią patrzy.
– Widzę, że pan FBI na dobre zagościł w twoim zespole – powiedział kąśliwie.
Ignorując przytyk, wybrała numer komórki Deana.
– Od kiedy?
– Pomaga nam w ramach współpracy międzyagencyjnej.
– Przedtem miałaś o nim inną opinię.
– Ale potem pracowaliśmy razem.
– Nie bujaj.
Zmieniłaś swój stosunek do niego.
Usłyszała w telefonie sygnał wywoławczy, więc dała mu znak, żeby się uciszył.
Ale Dean nie odpowiadał.
Zamiast jego głosu usłyszała nagraną informację: Abonent chwilowo niedostępny.
Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Korsaka.
– Masz jakiś problem?
– Jeżeli któreś z nas ma problem, to raczej ty.
Natrafiłaś na kolejny ślad, a tymczasem przestępujesz z nogi na nogę, żeby zawiadomić nowego kumpla z FBI. Co się z tobą dzieje?
– Nic się nie dzieje.
– Nie bujaj.
Zaczerwieniła się.
Nie była wobec niego szczera, i oboje o tym wiedzieli.
Wystukując przed chwilą numer komórki Deana, czuła przyspieszone bicie serca i zdawała sobie sprawę z przyczyny tego zjawiska. Teraz poczuła się jak ćpun w stanie głodu narkotycznego, potrzebujący działki. Zadzwoniła do jego hotelu, nie mogąc się opanować.
Odwróciła się plecami do Korsaka, aby uniknąć jego złośliwego spojrzenia, i wyglądając przez okno, czekała na zgłoszenie się recepcji.
– Hotel Colonnade.
– Możecie mnie połączyć z jednym z waszych gości? Nazywa się Gabriel Dean.
– Chwileczkę, zaraz sprawdzimy.
Czekając, zastanawiała się, jakich powinna użyć słów, jakiej intonacji głosu. Wyważonych. Profesjonalnych. Jesteś policjantką.
– Przykro mi, ale pan Dean nie jest już naszym gościem – odezwał się recepcjonista.
Bezwiednie ścisnęła ręką słuchawkę.
– Zostawił numer kontaktowy? – spytała zgaszona.
– Nie.
Wyjrzała przez okno.
Zachodzące słońce na moment ją oślepiło.
– Kiedy opuścił hotel?
– Godzinę temu.
Rozdział 20
Rizzoli zamknęła teczkę z danymi, które przekazała policja stanu Maine, i wyjrzała przez okno. Jechali wśród lasów, za drzewami z rzadka błyskały bielą budynki farm. Czytanie w samochodzie zawsze przyprawiało ją o mdłości, a teraz uczucie to pogłębiły szczegóły uprowadzenia Marii Jean Waite. Lunch, który zjedli po drodze, też zrobił swoje.
Frost nalegał, żeby zjadła bułkę z homarem; bułka była smaczna, lecz majonez podchodził jej teraz do gardła. Popatrzyła na drogę przed nimi, czekając, aż fala nudności minie. Całe szczęście, że Frost był spokojnym, ostrożnym kierowcą; jechał równym tempem i nie robił nieoczekiwanych manewrów. Właściwie zawsze wiedziała, czego można się po nim spodziewać, ale w tym momencie szczególnie ceniła sobie jego zrównoważenie.
Poczuwszy się lepiej, zaczęła zwracać uwagę na naturalne piękno okolicy. Nigdy dotąd nie zapuściła się tak daleko w głąb Maine. Najdalszą podróż na północ odbyła w wieku dziesięciu lat, kiedy latem pojechała z rodziną do Old Orchard Beach.
Przypomniała sobie promenadę nadmorską, jazdy w wesołym miasteczku, niebieską watę cukrową na patyku i kolby gotowanej kukurydzy. Przypomniała sobie, jak weszła do morza. Woda była tak zimna, że miała wrażenie, że to sople lodu przebijają jej skórę aż do kości, a mimo to brodziła w niej dlatego, że matka zawołała: „Woda jest dla ciebie za zimna, Janey. Zostań lepiej na tym ślicznym, ciepłym piasku”. Jej bracia wtórowali matce: „Nie wchodź, nie wchodź! Odmrozisz sobie te ohydne, ptasie nogi”! Wobec tego ruszyła po piasku w stronę morza, które pluskało, wylewając na brzeg białą pianę, i weszła do lodowatej wody.
Ale tym, co najsilniej wryło jej się w pamięć i co przypominała sobie często przez wszystkie następne lata, nie było pierwsze ukłucie zimna, lecz parzący wzrok braci, którzy patrzyli na nią z brzegu, szydząc z niej, zachęcając do brnięcia coraz dalej w ów zatykający oddech ziąb.