Szła więc przed siebie, zanurzając się coraz głębiej – woda sięgnęła jej do ud, do pasa, do ramion – szła bez wahania, nie objąwszy się nawet rękami. Szła, gdyż bardziej niż bólu bała się upokorzenia.
Teraz Old Orchard Beach było już sto mil za nimi, a widoki rozciągające się dookoła w niczym nie przypominały tamtego Maine, które pamiętała z dzieciństwa. Na tym odcinku wybrzeża nie było promenad ani wesołych miasteczek, zamiast nich mijała drzewa, zielone pola i od czasu do czasu wioski z białymi iglicami wież kościołów w środku każdej z nich.
– Co roku w lipcu jedziemy tą drogą z Alice – powiedział Frost.
– Nigdy nie zapuściłam się tak daleko.
– Nigdy?
Spojrzał na nią ze zdumieniem, jak gdyby chciał zapytać: To co w takim razie robiłaś?
– Nie miałam powodu, żeby tu przyjeżdżać – odparła.
– Rodzice Alice mają kemping na Little Deer Isle. Spędzamy tam wakacje.
– Zabawne. Nie wyobrażam sobie Alice na kempingu.
– Och, oni to tak nazywają. W gruncie rzeczy to jest normalny dom, z łazienkami i ciepłą wodą.
Frost zachichotał.
– Alice by się złościła, gdyby musiała siusiać w lesie.
– Zostawmy siusianie w lesie zwierzętom.
– Lubię las. Gdybym mógł, mieszkałbym w nim.
– Porzuciłbyś uroki miasta?
Frost potrząsnął głową.
– Powiem ci, czego by mi nie było żal. Wszelkich używek. To przez nie zaczynasz się zastanawiać, co się dzieje z ludźmi.
– Myślisz, że tu jest lepiej?
Milczał, patrząc przed siebie.
Po obu stronach drogi ciągnęła się nieprzerwana ściana lasu.
– Nie – powiedział w końcu.
– Dlatego tu jesteśmy.
Spojrzała na las.
Sprawca jechał tą samą drogą, pomyślała.
Hegemon.
W poszukiwaniu ofiary.
Jechał tą samą drogą, patrzył na te same drzewa, może nawet zjadł bułkę z homarem w tej samej restauracji przy autostradzie.
Nie wszyscy drapieżcy polują w miastach. Niektórzy wędrują bocznymi drogami, odwiedzają małe miejscowości, których mieszkańcy są ufni i gdzie nie zamyka się drzwi. Może był tu na wakacjach i przypadkiem nadarzyła się okazja, której nie mógł się oprzeć. Drapieżcy też wyjeżdżają na wakacje. Wyjeżdżają pooddychać morskim powietrzem jak normalni ludzie. Mają sporo ludzkich cech.
W dali, za drzewami, dostrzegła morze i granitowe cyple – urwisty krajobraz, który cieszyłby ją bardziej, gdyby nie świadomość, że przestępca również tu był.
Frost zwolnił i zaczął się rozglądać.
– Czy nie przeoczyliśmy zjazdu z autostrady?
– Którego zjazdu?
– Powinniśmy zjechać w prawo, a potem pojechać Cranberry Ridge Road.
– Nie zauważyłam żadnych znaków.
– Jedziemy i jedziemy. Powinniśmy być już na miejscu.
– Jesteśmy spóźnieni.
– Wiem.
– Zatelefonuj do Gormana. Powiedz mu, że matołkowaci miejscy spryciarze zgubili się w lesie.
Otworzyła telefon komórkowy i zasępiła się, widząc słaby sygnał.
– Myślisz, że jego pager zadziała na tym odludziu?
– Poczekaj – rzekł Frost.
– Mamy szczęście.
Przed nimi, na poboczu drogi, stał samochód z urzędowymi tablicami rejestracyjnymi stanu Maine. Frost zrównał się z nim, a Rizzoli opuściła okno, żeby porozmawiać z kierowcą.
Nim zdążyła się przedstawić, tamten zapytał: – Jesteście z Komisariatu Policji w Bostonie?
– Jak nas rozpoznałeś?
– Macie tablice z Massachusetts. Zdaje się, że zabłądziliście. Jestem detektyw Gorman.
– Rizzoli i Frost. Właśnie chcieliśmy zadzwonić do ciebie po wskazówki.
– Nie udałoby się wam.
Tu, pod tym zboczem, jest martwa strefa. Komórki nie funkcjonują. Jedziemy w góry. Poprowadzę was.
Zapuścił silnik.
Gdyby nie Gorman, nie trafiliby w żaden sposób na szlak przez Cranberry Ridge.
Była to gruntowa droga, wycięta w lesie, oznaczona jedynie przybitą do słupka tabliczką: Droga Pożarowa 24. Trzęsło ich na koleinach, droga wiodła zakolami w górę, tunelem gęstych drzew zasłaniających wszelkie widoki. Nagle oślepiło ich słońce.
Las się skończył i ujrzeli tarasowate ogrody i zielone pole prowadzące do okazałego domu na szczycie wzgórza. Widok był tak zachwycający, że Frost prawie stanął.
– Coś nieprawdopodobnego – powiedział.
– Widzisz parszywą, wiejską drogę i myślisz sobie, że na końcu będzie szałas albo najwyżej przyczepa kempingowa.
– Może ma spełniać właśnie taką funkcję.
– Izolować od szumowin?
– Tak. Jak widać, to nie zawsze skutkuje.
Nim zatrzymali się za samochodem przewodnika, Gorman już stał na podjeździe, żeby się z nimi przywitać. Miał na sobie garnitur, podobnie jak Frost, ale jego był źle dopasowany, jakby stracił sporo na wadze od czasu, gdy go kupił. Zwiędła, ziemista cera wskazywała na przebytą chorobę.
Wręczył Rizzoli teczkę i kasetę wideo.
– Film z miejsca zbrodni – powiedział.
– Resztę dokumentów prześlemy wam po przekopiowaniu. Część z nich mam w bagażniku… zabierzecie je z sobą przed odjazdem.
– Doktor Isles przyśle wam końcowe orzeczenie dotyczące szczątków.
– Jaka była przyczyna śmierci?
Potrząsnęła głową.
– Nie da się określić. Znaleźliśmy szkielet.
Gorman popatrzył na dom i westchnął.
– Cóż, przynajmniej wiemy, co się stało z Marią Jean. Nie mogłem przez to spać.
Wskazał ręką na dom.
– Niczego specjalnego tam nie ma. Jest posprzątany. Ale skoro chcieliście go obejrzeć…
– Kto w nim teraz mieszka? – spytał Frost.
– Od czasu morderstwa nikt.
– Szkoda, żeby taki ładny dom świecił pustką.
– Czeka na urzędowe zatwierdzenie testamentu, ale nawet gdyby go wystawili na sprzedaż, trudno będzie znaleźć nabywcę.
Weszli po schodkach na werandę.
Na podłodze szeleściły naniesione przez wiatr liście, a wzdłuż okapu wisiały doniczki uschniętych pelargonii. Widać było, że od tygodni nikt tu nie sprzątał ani nie podlał kwiatów. Czuło się ową pajęczą atmosferę zaniedbania, która szybko zasnuwa opustoszałe domy.
– Nie byłem tu od lipca – powiedział Gorman, wyjmując pęk kluczy i starając się znaleźć właściwy.
– Dopiero tydzień temu wróciłem do pracy i ciągle jeszcze nie mogę osiągnąć dawnego tempa. Muszę wam powiedzieć, że zapalenie wątroby potrafi wypuścić z człowieka powietrze. Ja miałem tylko typ A, czyli łagodne. Dobrze, że mnie nie zabiło…
Spojrzał na swoich gości.
– Dam wam dobrą radę: nie jedzcie małży w Meksyku.
Znalazłszy właściwy klucz, otworzył drzwi. Weszli do wnętrza.
Rizzoli poczuła woń świeżej farby i wosku do podłóg.
Dom wyczyszczono i zdezynfekowano.
A potem porzucono, pomyślała, patrząc na widmowe kształty pookrywanych płótnem mebli w salonie.
Podłogi z jasnego dębu lśniły jak wypolerowane szkło. Przez wysokie okna, sięgające od podłogi do sufitu, wpadało słońce. Z budynku wzniesionego na samym szczycie wzgórza, powyżej klaustrofobicznych lasów, rozciągał się widok aż po zatokę Blue Hill. Przelatujący wysoko odrzutowiec nakreślił białą linię na błękitnym tle nieba, a w dole motorówka zostawiła na morzu smugę białej piany.
Rizzoli przez chwilę rozkoszowała się wspaniałą panoramą, która z pewnością cieszyła oczy Marii Jean Waite.
– Opowiedz nam o tych ludziach – poprosiła Gormana.
– Przeczytaliście akta, które wam przefaksowałem?