Przyszły jej na myśl wszystkie małe miasta na zachód od Bostonu, puste pola i dukty leśne, miejsca, gdzie nikt się nie zatrzymywał, gdzie nikt nie odnalazłby ciała.
Przypomniała sobie rozdęte zwłoki Gail Veager, sieć czarnych żyłek na jej skórze i leżące w martwocie lasu rozsypane kości Marii Jean Waite.
Taki jest koniec wszelkich żywych organizmów.
Zamknęła oczy, skupiając się na odgłosach nawierzchni pod kołami samochodu. Jechali bardzo szybko. Do tej pory byli już daleko za granicami Bostonu. Co pomyśli Frost czekający na jej telefon? Kiedy się zorientuje, że dzieje się coś złego?
To i tak bez różnicy. Nie będzie wiedział, gdzie mnie szukać. Nikt nie będzie wiedział.
Zaczęła jej drętwieć lewa ręka, przygnieciona ciężarem ciała.
Mrowienie stało się nie do wytrzymania. Przekręciwszy się na brzuch, dotknęła twarzą jedwabistej tkaniny spadochronu, tej samej, w którą były owinięte zwłoki Gail Veager i Karenny Ghent.
Poczuła w zwojach tkaniny fetor rozkładu, zapach śmierci. Powodowana odrazą, spróbowała podnieść się na klęczki. Uderzyła głową w klapę bagażnika, doznając ukłucia bólu w czaszce. Walizka, choć mała, nie zostawiała zbyt wiele miejsca do poruszania się. Uczucie klaustrofobii spowodowało, że znów ogarnęła ją panika.
Opanuj się! Do diabła, Rizzoli, myśl rozsądnie!
Nie potrafiła jednak przestać myśleć o Chirurgu. Przypomniała sobie jego twarz, pochyloną nad nią, kiedy leżała unieruchomiona na podłodze w tamtej piwnicy. Przypomniała sobie oczekiwanie na cięcie skalpela, świadoma, że nie może go uniknąć i że jej jedyną nadzieją jest szybka śmierć. Świadoma, że alternatywa byłaby nieskończenie gorsza.
Zmusiła się, żeby oddychać powoli i głęboko.
Poczuła spływającą po policzku ciepłą kropelkę i pieczenie z tyłu głowy. Z przeciętej skóry płynęła strużka krwi, plamiąc spadochron. Dowód rzeczowy. Świadectwo mojego zejścia. Krwawię. O co mogłam się uderzyć?
Uniosła ręce za plecami, obmacując palcami pokrywę klapy w poszukiwaniu tego, co skaleczyło jej głowę. Wyczuła jakiś kształt z plastiku, gładką powierzchnię metalu, po czym nagle ukłuła ją w rękę ostra krawędź wystającej śruby.
Zrobiła przerwę, żeby dać odpocząć bolącym mięśniom ramion i mruganiem powiek pozbyć się krwi spływającej na oczy.
Słyszała miarowe dudnienie opon na nierównościach drogi. Jechali bardzo szybko. Byli już daleko od Bostonu.
Tu, w lesie, jest pięknie.
Stoję w otoczeniu drzew, których czubki wwiercają się w niebo jak iglice wież katedry. Przez cały ranek padało, ale teraz przez chmury przedarł się promień słońca, oświetlając miejsce, gdzie wbiłem cztery żelazne pręty, do których przymocowałem cztery pętle z liny. Słychać jedynie monotonny szum liści, poza tym panuje cisza.
Słyszę łopot skrzydeł i spoglądam w górę.
Widzę, że na gałęzi nad moją głową usiadły trzy kruki. Patrzą z zainteresowaniem, jak gdyby przewidywały, co się tu będzie działo. Wiedzą już, do czego służy to miejsce, więc czekają, trzepocząc czarnymi skrzydłami, zwabione perspektywą ścierwa.
Słońce ogrzewa ziemię, nad mokrymi liśćmi unosi się para.
Wieszam mój plecak na gałęzi, żeby nie zamókł, lecz spada z niej jak dojrzały owoc pod ciężarem schowanych w nim instrumentów.
Nie muszę sprawdzać, czy są w komplecie, wybrałem je starannie, gładząc z rozkoszą ich zimną stal przed zapakowaniem do plecaka.
Rok w więzieniu nie osłabił naszej więzi; kiedy obejmuję palcami skalpel, czuję się tak, jakbym ściskał dłoń staremu przyjacielowi. Teraz jestem już gotów powitać innego starego przyjaciela. W oczekiwaniu na niego, wychodzę na drogę.
Chmury się przerzedziły, popołudnie zapowiada się parne i gorące.
Droga jest podwójną gruntową koleiną, porośniętą wysokimi chwastami; ich kruche główki z nasionami są całe, nie zostały połamane przejazdem jakiegokolwiek samochodu.
Słyszę krakanie i spojrzawszy w górę, widzę trzy kruki, które przyleciały za mną w oczekiwaniu na widowisko.
Wszyscy lubią widowiska. Widzę za drzewami mały obłoczek kurzu. Nadjeżdża samochód. Czekam, serce bije mi szybciej, dłonie potnieją na myśl o tym, co niebawem nastąpi.
W końcu dostrzegam go, lśniący czarny behemot, jadący powoli, z godnością, po polnej drodze.
Wiezie mi przyjaciela z wizytą. Wizyta się przeciągnie, myślę sobie.
Spoglądam na słońce, które jest ciągle wysoko, zapewniając jeszcze wiele godzin światła, wiele godzin letniej rozrywki.
Staję na środku drogi. Limuzyna zatrzymuje się przede mną. Kierowca wysiada.
Nie musimy wymieniać słów, wystarczy spojrzenie i uśmiech.
Uśmiech dwóch braci połączonych nie więzami rodzinnymi, lecz wspólnymi upodobaniami, wspólnymi pragnieniami.
Połączyła nas korespondencja.
W długich listach omawialiśmy nasze marzenia, wykuwaliśmy podstawy naszego związku.
Słowa płynące spod naszych piór przędły jedwabistą nić pajęczyny, która spowiła nas razem.
Doprowadziły nas do tego lasu, gdzie kruki przyglądają się nam niecierpliwymi oczami.
Idziemy razem na tył samochodu. Mój towarzysz płonie żądzą zgwałcenia jej. Widzę napęczniałe wybrzuszenie w jego spodniach i słyszę brzęk kluczyków w ręce. Ma rozszerzone źrenice, a na górnej wardze kropelki potu.
Stajemy obok kufra, spragnieni pierwszego widoku naszego gościa, pierwszego posmaku jego przerażenia.
Mój towarzysz wkłada kluczyk do zamka i przekręca go. Pokrywa kufra unosi się.
Leży zwinięta na boku, mrugając oczami, oślepiona nagłym błyskiem światła.
Jestem tak w nią wpatrzony, że nie od razu domyślam się, dlaczego z rogu małej walizki wystaje jej biały biustonosz.
Dopiero gdy mój partner pochyla się, żeby ją wynieść, pojmuję, co to znaczy.
Krzyczę: Nie!
Ale on w tym czasie zdążył już wyciągnąć obie ręce do przodu, a ona pociągnąć za spust. Jego głowa niknie we mgle krwi.
Dalsze wypadki toczą się z gracją, jak w scenie baletowej. Ruch, jakim jego ciało pada na wznak. Ruch, jakim jej ręce z nieomylną precyzją wyciągają się w moją stronę. Zdążam jedynie nieco się uchylić, gdy z jej pistoletu pada drugi strzał. Pocisk trafia mnie w kark, ale nie czuję tego.
Dziwny balet trwa, z tą różnicą, że teraz moje ciało przejmuje główną rolę: padam, trzepocząc ramionami, jak umierający łabędź.
Padam na bok, lecz nie czuję bólu, słyszę jedynie łoskot uderzającego o ziemię ciała. Leżę w oczekiwaniu na ból, na kłucie, ale nie czuję absolutnie nic. Jedynie zdziwienie.
Słyszę, jak wygrzebuje się z samochodu. Leżała w ciasnocie ponad godzinę, więc dopiero po paru minutach nogi zaczynają być posłuszne.
Zbliża się do mnie.
Butem przewraca mnie na wznak.
Jestem całkowicie przytomny, więc patrzę na nią, wiedząc, co nastąpi.
Wycelowuje broń w moją głowę, ręce jej się trzęsą, czerpie powietrze krótkimi, płytkimi oddechami.
Zaschnięta krew na policzku wygląda jak indiańskie barwy wojenne. Każdy muskuł jej ciała jest sprężony z żądzy mordu. Instynkt każe jej nacisnąć spust.
Patrzę na nią bez lęku, przyglądając się jej walce wewnętrznej. Ciekaw jestem, na który rodzaj przegranej się zdecyduje. Trzyma w ręce narzędzie własnej klęski, ja jestem tylko katalizatorem. Jeżeli mnie zabijesz, konsekwencje cię zniszczą. Jeżeli pozwolisz mi żyć, zostanę na zawsze w twoich snach. Wydaje z siebie cichy szloch.
Powoli opuszcza broń.
„Nie”! – szepcze do siebie.
Po chwili jeszcze raz, głośno, z determinacją: „Nie”!