– W domu.
– Sam?
Joey westchnął.
– Posłuchajcie, wiem, o co wam chodzi. Wiem, o co mnie podejrzewacie. Ale już wam powiedziałem: ledwie znałem panią Veager. Zająłem się jej matką, nic więcej. Zrobiłem to bardzo dobrze, wszyscy mnie potem chwalili. Mówili, że wyglądała jak żywa.
– Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy zerknęli do twojego samochodu?
– Po co?
– Żeby zobaczyć, co w nim jest.
– Mam… Lecz wy i tak to zrobicie, prawda?
– Tylko za twoją zgodą – odparł Korsak, a po chwili dodał: – Kooperacja jest jak dwukierunkowa ulica.
Joey wciąż wpatrywał się w okno.
– Dziś na cmentarzu jest pogrzeb – powiedział cicho.
– Widzicie, ile jest samochodów? Odkąd byłem dzieckiem, uwielbiałem patrzeć na kondukty pogrzebowe. Są takie piękne, takie pełne dostojeństwa. To jedyna rzecz, którą ludzie w dalszym ciągu robią właściwie. Jedyna uroczystość, której nie zdołali zepsuć. Inna niż wesela, kiedy robi się głupie rzeczy, na przykład skacze z samolotów albo składa przysięgę na telewizję narodową. Na pogrzebach w dalszym ciągu okazujemy szacunek dla właściwych…
– Kluczyki, Joey.
Joey odwrócił się i podszedł do jednej z szaf.
Sięgnął do szuflady i wyjął z niej komplet kluczyków, które wręczył Korsakowi.
– Brązowa honda.
Rizzoli i Korsak stali na parkingu, patrząc na szarobrązową wykładzinę w samochodzie Joeya Valentinea.
– Cholera.
– Korsak zatrzasnął pokrywę kufra.
– Mam dość tego faceta.
– Nie masz na niego haka.
– Zwróciłaś uwagę na jego buty? Wyglądają na numer jedenaście. A karawan ma granatową wykładzinę.
– Tysiące innych samochodów również. To nie oznacza, że jest sprawcą.
– Z całą pewnością nie jest nim staruszek Whitney. Leon Whitney, szef Joeya, miał sześćdziesiąt sześć lat.
– Mamy DNA sprawcy – mówił dalej Korsak.
– Potrzebne nam DNA Joeya.
– Myślisz, że napluje do filiżanki z miłości dla ciebie?
– Jeśli zależy mu na posadzie. Zobaczysz, że siądzie na tylnych łapach jak pies i będzie mnie prosił.
Spojrzała ponad drgającym od upału asfaltem ulicy na drugą stronę, gdzie kondukt pogrzebowy zmierzał uroczyście ku bramie.
Umarli zostaną pogrzebani, życie potoczy się dalej. Niezależnie od rozmiarów nieszczęścia, trzeba żyć. Ja też muszę, pomyślała.
– Nie mogę tracić więcej czasu na tę sprawę – powiedziała. – Co?
– Mam mnóstwo własnej pracy.
Nie sądzę, żeby sprawa Veagerów wiązała się z Warrenem Hoytem.
– Przed trzema dniami myślałaś inaczej.
– Pomyliłam się.
Poszła przez parking do swojego samochodu i opuściła szyby. Z rozpalonego wnętrza buchnęło gorące powietrze.
– Wkurzyłem cię, czy co?
– Nie. Więc dlaczego się wyłączasz?
Usiadła za kierownicą.
Poczuła, że siedzenie ją parzy nawet przez spodnie.
– Przez ostatni rok starałam się dojść do siebie po Chirurgu. Muszę o nim zapomnieć. Muszę przestać widzieć jego rękę we wszystkim, z czym się zetknę.
– Instynkt czasem bywa bardzo pomocny.
– Ale tylko czasem.
Podświadome przeczucie, wbrew faktom. Tyle że instynkt gliniarza nie jest niezawodny. Czym jest w końcu instynkt? Jakże często przeczucie mnie zawiodło!
– Zapaliła silnik.
– Cholera, zbyt często.
– Więc nie masz do mnie pretensji?
Zatrzasnęła drzwiczki.
– Nie.
– Szczerze?
Patrzyła na niego przez otwarte okno.
Stał w słońcu, jego oczy pod gęstymi brwiami tworzyły dwie wąskie szparki. Porośnięte gęstym, czarnym włosem ramiona i jego postawa – wypchnięte do przodu biodra i obwisłe barki – nasunęły jej porównanie z gorylem. Nie, nie miała do niego pretensji, lecz nie potrafiła pozbyć się uczucia pewnego niesmaku.
– Zrozum, po prostu nie mogę poświęcić tej sprawie więcej czasu – odparła.
Wróciwszy na komisariat, zastała na swoim biurku stos nagromadzonej roboty papierkowej. Na samym wierzchu leżały akta mężczyzny, który wypadł z samolotu. Jego tożsamość pozostawała nieznana, a rozkawałkowane szczątki spoczywały w kostnicy Urzędu Lekarza Sądowego.
Zabrała się do tej sprawy, mając świadomość, że zbyt długo ją zaniedbywała. Ale nawet w trakcie oglądania zdjęć z sekcji zwłok myślała o Veagerach i o człowieku, który miał na swoim ubraniu włos trupa.
Przeglądała rozkład startów i lądowań samolotów na lotnisku Logana, lecz przed oczami miała twarz Gail Veager, uśmiechającej się na fotografii, która stała na jej toaletce. Przypomniała sobie zdjęcia kobiet, przypięte przed rokiem na ścianie pokoju konferencyjnego podczas śledztwa w sprawie Chirurga – całą ich galerię – twarze uwiecznione w ułamku sekundy, kiedy ich ciała były jeszcze ciepłe, kiedy oczy skrzyły się radością życia.
Nie potrafiła myśleć o Gail Veager bez wracania pamięcią do tamtych, które zginęły przed nią. Zastanawiała się, czy Gail też…
Brzęczenie zawieszonego u pasa pagera podziałało na nią jak porażenie prądem elektrycznym. Było zwiastunem odkrycia, które miało wywrócić do góry nogami wszystko, co zaplanowała na ten dzień.
Wybrała numer.
Chwilę później wybiegła pędem z budynku.
Rozdział 5
Pies, złoty labrador, powarkiwał i szarpał się na końcu przywiązanej do drzewa smyczy, doprowadzony do szału obecnością stojących w pobliżu policjantów.
Jego właściciel, żylasty mężczyzna w średnim wieku, w szortach do joggingu, siedział obok na dużym kamieniu, podpierając czoło rękami i nie reagując na piski psa domagającego się zwrócenia nań uwagi.
– Właścicielem jest Paul Vandersloot.
Mieszka przy River Street, o milę stąd – powiedział policjant drogówki, Gregory Doud, który zdążył już zabezpieczyć miejsce, rozciągnąwszy wokół niego policyjną taśmę, poprzywiązywaną do drzew.
Znajdowali się na brzegu lasu w rezerwacie Stony Brook, który graniczył z miejskim polem golfowym.
Położony na południowym obrzeżu Bostonu rezerwat był otoczony morzem przedmieść, ale jego czterysta siedemdziesiąt pięć akrów lesistych wzgórz i dolin, kamiennych rumowisk i moczarów obrzeżonych pałkami wodnymi stanowiło skansen dzikiej, pierwotnej przyrody.
Zimą biegano na nartach po dziesięciomilowej trasie narciarskiej, latem chętnie uprawiano jogging w ciszy lasów.
To właśnie robił pan Vandersloot, dopóki pies nie zaprowadził go do tego, co leżało między drzewami.
– Mówi, że przyjeżdża tu każdego popołudnia, żeby pobiegać z psem – wyjaśniał policjant Doud.
– Najpierw biegną lasem wzdłuż East Boundary Road, potem wracają po wewnętrznej granicy pola golfowego, w sumie robią około czterech mil. Twierdzi, że przez cały czas trzyma psa na smyczy, ale dziś pies mu uciekł. Biegli właśnie pod górę, gdy pies nagle mu się wymknął, pobiegł w kierunku zachodnim między drzewa i nie wrócił. Vandersloot ruszył za nim i natknął się na zwłoki.
– Doud spojrzał na mężczyznę, który siedział skulony na kamieniu.
– Zadzwonił pod numer dziewięć jeden jeden.
– Miał przy sobie komórkę?
– Nie, proszę pani.
Pobiegł do budki telefonicznej w Thompson Center.
Przybyłem tu dwadzieścia po drugiej. Nie dotykałem niczego. Wszedłem do lasu tylko po to, żeby sprawdzić prawdziwość meldunku. Po pięćdziesięciu jardach poczułem smród, po następnych pięćdziesięciu zobaczyłem zwłoki.
Wycofałem się i zabezpieczyłem miejsce. Zamknąłem z obu stron szlak Boundary Road.
– Kiedy zjawili się następni policjanci?
– Detektywi Sleeper i Crowe przybyli koło trzeciej. Lekarz sądowy koło trzeciej trzydzieści.
Przerwał.
– Nie wiedziałem, że pani też przyjedzie.
– Doktor Isles zatelefonowała do mnie.
Zdaje się, że parkujemy na terenie pola golfowego?
– Tak rozporządził detektyw Sleeper.
Inaczej wozy byłyby widzialne z Enneking Parkway.
Nie chciał wzbudzać sensacji.
– Czy media już wiedzą?
– Nie, proszę pani.
Dla ostrożności nie wezwałem pomocy przez radio. Zadzwoniłem z ulicznej budki telefonicznej.