Zapomnieć o urodzinach matki byłoby niewybaczalnym grzechem; Jane nigdy nie dopuściłaby do tego, żeby ten dzień przeszedł niezauważony.
Sama kupiła lody i udekorowała mieszkanie, sama wysłała dziesiątki zaproszeń do sąsiadów, którzy teraz siedzieli w salonie. Jane kroiła tort i rozdawała gościom papierowe talerzyki. Wypełniała te obowiązki jak co roku, ale tym razem przyjęcie było bezbarwne. Wszystkiemu był winien Frankie.
– Coś mu się stało – stwierdziła Angela.
Siedziała na kanapie między mężem a młodszym synem Michaelem, patrząc bez radości na piętrzące się na stoliku do kawy prezenty; olejków do kąpieli i pudrów było tyle, że mogłaby pachnieć nimi przez następną dekadę.
– Może jest chory albo miał wypadek, a mnie się o tym nie mówi.
– Frankie jest zdrowy, mamo – powiedziała Jane.
– Z pewnością – poparł ją Michael.
– Może go wysłali na jakieś… jak się nazywa to miejsce, gdzie bawią się w gry wojenne?
– Manewry – podpowiedziała Jane.
– Właśnie, na manewry.
Albo nawet gdzieś poza kraj, skąd nie może zatelefonować, bo nie wolno im zdradzić miejsca pobytu.
– On jest sierżantem, Mikę, i uczy musztry.
Żaden z niego Rambo.
– Nawet Rambo przysyła swojej matce karty urodzinowe – warknął Frank senior.
Zapanowała cisza.
Goście starali się zamaskować kłopotliwą sytuację jedzeniem tortu. Przez kilka następnych minut wszyscy energicznie żuli i połykali. Pierwsza przerwała milczenie Gracie Kaminsky, najbliższa sąsiadka.
– Tort jest wyśmienity, Angelo. Kto go upiekł?
– Ja sama – odparła Angela.
– Doszło do tego, że musiałam sama upiec sobie tort na urodziny. Taką mam rodzinę.
Jane zaczerwieniła się, jakby dostała w policzek.
Zawinił Frankie. Angela była wściekła na syna, lecz jak zwykle dostało się córce.
– Proponowałam ci, mamo, że przyniosę tort – zauważyła rzeczowo.
Angela wzruszyła ramionami.
– Z piekarni.
– Nie miałam czasu, żeby sama go upiec.
To była prawda, lecz ta prawda okazała się niestosowna. Zorientowała się natychmiast, gdy tylko to powiedziała. Zobaczyła zażenowanie na twarzy Mikea i rumieniec wstydu u ojca.
– Nie miałaś czasu! – oburzyła się Angela.
Jane próbowała zażartować.
– Prócz tego moje torty są zawsze rozpaprane.
– Nie miałaś czasu! – powtórzyła Angela.
– Nałożyć ci lodów, mamo? Może zjesz…
– Skoro jesteś taka zajęta, może powinnam paść na kolana i podziękować ci za to, że w ogóle pofatygowałaś się na urodziny twojej jedynej matki.
Jane nie odpowiedziała.
Stała przed matką, zaczerwieniona, starając się powstrzymać łzy. Goście wrócili do energicznego pałaszowania tortu, nikt nie śmiał patrzeć na kogokolwiek.
Raptem zadzwonił telefon. Wszyscy znieruchomieli.
Frank senior podniósł słuchawkę.
– Twoja matka jest tutaj – powiedział, wręczając słuchawkę Angeli.
Chryste, Frankie, dlaczego tak późno?
Jane odetchnęła z ulgą i zaczęła zbierać zużyte papierowe talerze i plastikowe widelczyki.
– Jaki prezent? – zapytała matka.
– Nie dostałam go.
Rizzoli skurczyła się.
Tylko nie to, Frankie.
Nie próbuj zrzucić na mnie winy.
W ciągu kilku sekund z głosu matki wyparowała cała złość.
– Frankie, skarbie, rozumiem. Wy, marines, pracujecie tak ciężko.
– Rizzoli, kręcąc głową, chciała pójść do kuchni, gdy matka zawołała: – Chce z tobą porozmawiać!
– Ze mną?
– Tak powiedział.
Wzięła słuchawkę.
– Cześć, Frankie.
– No i co, kurwa? – usłyszała.
– O czym ty mówisz?
– Dobrze wiesz o czym.
Poszła natychmiast do kuchni, zabrawszy z sobą telefon.
Odczekała, aż zamkną się za nią wahadłowe drzwi.
– Prosiłem cię o jedną pieprzoną przysługę – powiedział.
– Masz na myśli prezent?
– Dzwonię, żeby jej złożyć życzenia urodzinowe, a ona na mnie napada.
– Mogłeś się tego spodziewać.
– Chcesz, żeby mnie miała za gówno?
Tak bardzo ci na tym zależy?
– Zasłużyłeś sobie, chociaż wygląda na to, że znów ci się udało odzyskać jej względy.
– I to cię wkurza?
– Raczej nie interesuje, Frankie.
To sprawa między tobą a mamą.
– Owszem, ale ty jesteś na miejscu i robisz za moimi plecami wszystko, bylebym źle wypadł w jej oczach.
Nie chciałaś nawet dodać mojego pieprzonego imienia do twojego pieprzonego prezentu.
– Mój prezent był już doręczony.
– Więc podarowanie czegoś małego ode mnie sprawiłoby ci taki kłopot?
– To byłby kłopot. Nie jestem od tego, żeby podcierać ci tyłek. Pracuję osiemnaście godzin na dobę.
– Słyszę to od dawna: „Biedna jestem. Mam tyle pracy, że zostaje mi piętnaście minut na sen”.
– W dodatku nie zwróciłeś mi pieniędzy za poprzedni prezent.
– Zwróciłem.
– Nie zwróciłeś.
– Wkurza mnie, kiedy mama mówi: „Jaką śliczną lampę dostałam od Frankego”.
– Więc chodzi ci o pieniądze?
Zaterkotał jej pager przypięty do paska.
Spojrzała na numer.
– Nie dbam o pieniądze. Lecz denerwuje mnie to, że wszystko uchodzi ci na sucho. W jakiś sposób ci się udaje, choć nawet się nie starasz.
– Czy to następny akt w sztuce „Kopciuszek”?
– Kończę rozmowę, Frankie.
– Daj mi mamę.
– Muszę najpierw odpowiedzieć na wezwanie pagerem. Zadzwoń za chwilę.
– Po kiego diabła? Nie będę się rujnował na następną międzymiastową…
Rozłączyła się.
Odczekała chwilę, chcąc ochłonąć ze zdenerwowania, po czym wybrała numer zarejestrowany na wyświetlaczu.
Zgłosił się Darren Crowe.
Nie miała nastroju do rozmowy z kolejnym drażniącym facetem, więc warknęła: – Tu Rizzoli.
Dzwoniłeś do mnie.
– Chryste, zażyj trochę midolu, dobrze?
– Powiesz mi, o co chodzi, czy nie?
– Tak.
Mamy dziesięć-pięćdziesiąt-cztery. Beacon Hill. Sleeper i ja jesteśmy tu od pół godziny.
Z salonu matki dobiegały głośne śmiechy.
Spojrzała w kierunku zamkniętych drzwi. Pomyślała o scenie, która ją czekała, kiedy będzie wychodziła z przyjęcia urodzinowego Angeli.
– To cię bardzo zainteresuje – dodał Crowe.
– Dlaczego?
– Przekonasz się, kiedy przyjedziesz.
Rozdział 10
Zatrzymując się na frontowej werandzie, Rizzoli poczuła wydobywający się z wnętrza domu zapach śmierci.
Zawahała się, chcąc odwlec moment, w którym będzie musiała wejść do środka, żeby zobaczyć to, o czym już wiedziała, i przygotować się na czekającą ją udrękę, lecz Darren Crowe otworzył drzwi, żeby ją wpuścić, i stał na progu, przyglądając się jej, więc nie miała innego wyjścia, jak tylko nałożyć rękawiczki i ochraniacze na buty i zacząć robić to, co do niej należało.
– Czy Frost już przyjechał? – spytała, nakładając rękawiczki.
– Przed dwudziestoma minutami. Jest wewnątrz.
– Byłabym wcześniej, ale jechałam z Revere.
– Co robiłaś w Revere?
– Byłam na urodzinach mojej matki.
Roześmiał się.
– Zdaje się, że bawiłaś się fantastycznie.
– To nie ma nic do rzeczy.
– Nałożyła drugi ochraniacz, wyprostowała się i przybrała urzędową minę.
Mężczyźni tacy jak Crowe uznawali tylko siłę, więc niczego poza siłą nie wolno jej było okazać. Wchodząc z nim do wnętrza domu, zdawała sobie sprawę, że cały czas będzie ją obserwował, sprawdzał jej reakcję na to, co tam miała zobaczyć. Wypróbowywał ją przy każdej okazji, czyhał na moment, kiedy zwymiotuje, wiedząc, że taki moment kiedyś nadejdzie.
Gdy zamknął drzwi wejściowe, odcinając dopływ świeżego powietrza, doznała uczucia klaustrofobii. Odór śmierci był teraz silniejszy; czuła, jak jej płuca napełniają się trucizną. Wchodząc do holu, nie dała poznać po sobie emocji; patrzyła na wysoki na dwanaście stóp sufit i antyczny zegar. Zauważyła, że wahadło zostało zatrzymane.