Выбрать главу

Smyczek Ghenta ślizgał się po strunach wiolonczeli, dźwięki G-dur z suity numer jeden Bacha wznosiły się i opadały niczym martwa fala na oceanie. Nagrał ją, mając zaledwie osiemnaście lat. Jego palce przyciskające struny i trzymające smyczek, wtedy żywe i ciepłe, teraz leżały nieruchomo, pobielałe i zamrożone, w chłodni kostnicy; muzyka, którą potrafiły wyczarować, umilkła.

Uczestnicząc rankiem w sekcji zwłok, Rizzoli zwróciła uwagę na jego długie, delikatne palce; wyobraziła sobie, jak śmigają w górę i dół po gryfie wiolonczeli.

To, że ludzkie ręce są zdolne wyczarować z martwego drewna i strun tak bajeczne dźwięki, wydało jej się niemal cudem.

Wziąwszy do ręki okładkę płyty, przypatrzyła się zdjęciu zrobionemu, gdy był jeszcze chłopcem. Oczy miał opuszczone, lewą ręką obejmował instrument z tą samą czułością, z jaką później obejmował swoją żonę Karennę.

Rizzoli spytała w sklepie z pamiątkami o płytę z nagraniami ich obojga, lecz wszystkie zostały wyprzedane; była tylko ta z nagraniami samego Alexandra. Samotna wiolonczela przyzywała swoją towarzyszkę. Gdzie ona teraz była? Czy żyła jeszcze, cierpiąc męczarnie ze strachu przed nieuchronną śmiercią? A może, będąc w stadium rozkładu, niczego już nie czuła?

Zadzwonił telefon.

Ściszyła muzykę i podniosła słuchawkę.

– Jesteś tam? – zapytał Korsak.

– Przyjechałam do domu wziąć prysznic.

– Dzwoniłem przed paroma minutami.

Nie odpowiadałaś.

– Może nie usłyszałam.

Co się dzieje?

– To ja chciałbym się dowiedzieć.

– Jeśli zdarzy się coś nowego, zadzwonię najpierw do ciebie.

– Tak samo jak dzisiaj do mnie zadzwoniłaś.

Dowiedziałem się o DNA Joeya Valentinea od faceta z laboratorium.

– Nie miałam czasu ci o tym powiedzieć. Ganiam jak wariatka.

– Pamiętasz, że to ja cię wprowadziłem do tej sprawy?

– Nie zapomniałam.

– Czy uświadamiasz sobie, że minęło już pięćdziesiąt godzin od czasu, gdy ją uprowadził?

Więc możliwe, że Karenna Ghent nie żyje od dwóch dni, pomyślała. Ale jej śmierć nie zadowoli zabójcy, raczej rozbudzi jego apetyt. W jej ciele widzi jedynie przedmiot pożądania, przedmiot, nad którym całkowicie panuje. Ona się nie opiera. Jest zimna, bierna, poddaje się wszelkim upokorzeniom, w każdym wymiarze. Jest najlepszą kochanką.

Wiolonczela Alexandra tkała żałobny welon – przyciszona muzyka z płyty rozbrzmiewała w dalszym ciągu.

Rizzoli wiedziała, o co chodzi Korsakowi, lecz nie miała pojęcia, jak sobie z nim poradzić.

Wstała z kanapy i wyłączyła odtwarzacz.

W zaległej nagle ciszy dźwięki wiolonczeli wydawały się wciąż unosić w powietrzu.

– Jeśli ma zamiar postąpić tak jak poprzednio, to wyrzuci zwłoki dziś w nocy – powiedział Korsak.

– Będziemy na niego czekali.

– Więc jestem w twoim zespole czy nie?

– Mamy swoją grupę obserwacyjną.

– Ale ja w niej nie jestem. Nie chcecie dodatkowego spoconego ciała?

– Grupa ma już przydzielone stanowiska.

Słuchaj, zadzwonię do ciebie, jak tylko…

– Pieprz się z tym zadzwonię do ciebie, rozumiesz?

Nie będę podpierał ściany, czekając, aż ktoś mnie zaprosi do tańca. Znam tego zabójcę dłużej niż ty, dłużej niż ktokolwiek inny. Jak byś się czuła, gdyby ktoś ci odbił w tańcu partnera albo wszedł na twoje miejsce, kiedy jesteś o krok od położenia przeciwnika na łopatki? Zastanów się nad tym.

Rozumiała go.

Rozumiała nurtujący go gniew lepiej niż ktokolwiek, gdyż sama go kiedyś doświadczyła. Odstawiona na bok, patrzyła z goryczą, jak inni wkroczyli na scenę, dyskontując jej zwycięstwo.

Spojrzała na zegarek.

– Zaraz wyjeżdżam. Jeśli chcesz, spotkamy się na miejscu.

– Gdzie jest twój punkt obserwacyjny?

– Na parkingu przy drodze do Ośrodka Rekreacji Smitha. Spotkamy się na polu golfowym.

– Przyjadę tam.

Rozdział 12

Choć północ minęła już dwie godziny temu, powietrze w rezerwacie Stony Brook było parne i gęste jak zupa.

Rizzoli z Korsakiem siedzieli w jej samochodzie stojącym blisko gęstego poszycia lasu. Ze swojego miejsca mogli widzieć wszystkie pojazdy przyjeżdżające do Stony Brook od wschodu. Inne jednostki policyjne były rozmieszczone wzdłuż Enneking Parkway, głównej drogi przecinającej rezerwat.

Każdy samochód skręcający z niej w boczne, terenowe drogi, prowadzące do dzikich partii rezerwatu, mógł natychmiast zostać otoczony przez nadjeżdżające ze wszystkich stron wozy policyjne. Pułapka funkcjonowała na zasadzie otworu w sakiewce: po zaciągnięciu sznurka nikt nie mógł z niej uciec.

Rizzoli pociła się w swojej kuloodpornej kamizelce.

Otworzyła okno, wciągając do płuc powietrze przesycone zapachem gnijących liści i wilgotnej ziemi.

– Wpuszczasz komary – poskarżył się Korsak.

– Muszę mieć trochę świeżego powietrza. Śmierdzi papierosami.

– Wypaliłem tylko jednego. Nic nie czuję.

– Palacze nigdy nie czują.

Spojrzał na nią.

– Chryste, warczysz na mnie przez całą noc.

Jeżeli masz do mnie jakieś pretensje, to może lepiej, żebyśmy porozmawiali. Patrzyła przez okno w kierunku drogi gruntowej, która była ciemna i pusta.

– Tu nie chodzi o ciebie – odparła.

– A o kogo?

Nie odpowiedziała.

Korsak po chwili chrząknął ze zrozumieniem.

– Znów ten Dean. Co on teraz robi?

– Parę dni temu poskarżył się na mnie Marquetteowi.

– Co mu powiedział?

– Że nie jestem odpowiednią osobą do tego zadania. Że potrzebny mi psycholog z powodu nierozwiązanych kwestii.

– Miał na myśli Chirurga?

– A jak ci się zdaje?

– Co za dupek.

– Dziś odkryłam, że otrzymaliśmy błyskawicznie odpowiedź z CODIS.

Do tej pory nigdy się to nie zdarzyło. Wystarczy, że Dean pstryknie palcem, a wszyscy już skaczą. Ciekawi mnie, gdzie jest w tej chwili.

– Z federalnymi, tak jest zawsze.

Uważają, że informacja to władza, prawda? Nie dzielą się nią, bo dla nich to męska zabawa. My dwoje jesteśmy pionkami w grze jakiegoś pieprzonego naśladowcy Jamesa Bonda.

– Pomyliło ci się z CIA.

– CIA czy FBI.

Wzruszył ramionami.

– Wszystkie te alfabetyczne agencje mają szmergla na punkcie tajemnic.

Zatrzeszczało radio.

– Tu Czujka Trzy.

Widzę samochód, sedan, najnowszy model.

Jedzie Enneking Parkway na południe.

Rizzoli zesztywniała, czekając na następny meldunek.

Usłyszeli głos Frosta.

– Czujka Dwa. Widzimy go. Nie zwalnia. Jedzie cały czas w kierunku południowym.

Kilka sekund później odezwała się następna jednostka.

– Czujka Pięć. Przejechał skrzyżowanie z Bald Knob Road. Wyjeżdża z parku. To nie nasz chłopiec. Nawet o tej porze ruch na Enneking Parkway był spory. Stracili rachubę, ile samochodów przejechało.

Powtarzające się fałszywe alarmy, poprzedzane długimi okresami nudy, spowodowały, że wyczerpał się jej zapas adrenaliny.

Zaczęła zapadać w odrętwienie. Westchnąwszy z rozczarowaniem, zagłębiła się w fotelu. Przez przednią szybę widać było czerń lasu, od czasu do czasu rozświetlaną przelatującymi robaczkami świętojańskimi. Zjaw się, sukinsynu, pomyślała. Przyjedź do mamusi…

– Napijesz się kawy? – spytał Korsak.

– Dzięki.

Napełnił kubek i podał jej.

Kawa była czarna, gorzka i w ogóle obrzydliwa, mimo to wypiła ją.

– Zrobiłem specjalnie mocną – powiedział.

– Dwie miarki folgersa zamiast jednej. Stawia mi na sztorc włosy na piersiach.

– Takiej mi było trzeba.

– Może jak wypiję jej dużo, część tych włosów wróci mi na głowę.

Spojrzała w kierunku lasu, gdzie ciemność kryła gnijące liście i szukające pożywienia zwierzęta. Zwierzęta o ostrych zębach.

Przypomniała sobie obgryzione szczątki Krzywiczej Damy i ujrzała oczami wyobraźni szopy ogryzające żebra i psy toczące głowy jak piłki. Las, który sobie wyobraziła, nie miał nic wspólnego z lasem jelonka Bambi.