Złapawszy go za koszulę, odwróciła twarzą ku sobie i zaświeciła latarką w oczy. Ujrzała mężczyznę w średnim wieku, o przerzedzonych blond włosach i ziemistej cerze. Nie tak wyobrażała sobie twarz sprawcy. W swojej karierze zawodowej spotkała już bez liku potworów, ale pamiętała wszystkie ich twarze. Ów przestraszony człowieczek nie pasował do galerii tamtych typów.
– Co pan tu robi, panie Wilensky? – spytała.
– Ja… jechałem na wezwanie.
– Kto pana wezwał?
– Jakiś facet zadzwonił po taksówkę.
Powiedział, że zabrakło mu benzyny na Enneking Parkway…
– Gdzie jest ten facet?
– Nie wiem.
Przyjechałem na umówione miejsce, ale go nie było. To jakaś pomyłka. Zadzwońcie do mojej dyspozytorki! Ona to potwierdzi!
– Otwórz bagażnik – zwróciła się do Frosta.
Idąc na tył samochodu, zaczęła odczuwać nudności. Podniosła klapę bagażnika i oświetliła wnętrze latarką. Wpatrując się przez dobre pięć sekund w pustą przestrzeń, poczuła, że żołądek zaczyna jej podchodzić do gardła. Nałożyła rękawiczki.
Zajrzawszy pod szarą wykładzinę na dnie bagażnika, zobaczyła tylko zapasowe koło, podnośnik i parę narzędzi. W tym momencie zrobiło jej się gorąco, zaczęły ją palić policzki. Ogarnęła ją rozpacz. Całą wściekłość skupiła na wykładzinie.
Szarpała ją jak szalona, odsłaniając cal po calu wszystkie ciemne zakamarki, próbując znaleźć coś uzasadniającego jej podejrzenie. Kiedy już nie miała czego zdzierać, a bagażnik został obdarty do gołego metalu, stanęła, gapiąc się na jego wnętrze, nie mogąc się pogodzić z ponurą prawdą, że została wykołowana. To był podstęp! Sztuczka, która miała nas zmylić. Ale kto to zrobił?
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast.
We wszystkich radiostacjach przekazano nową wiadomość.
– Dziesięć-pięć-cztery, dziesięć-pięć-cztery, cmentarz Fairfield. Do wszystkich wozów: dziesięć-pięć-cztery, cmentarz Fairfield. Spojrzeli po sobie z Frostem, zaszokowani wiadomością. Dziesięć-pięć-cztery. Morderstwo.
– Zostań przy taksówkarzu! – krzyknęła do Frosta i pędem pobiegła do swojego wozu.
Spośród stłoczonych samochodów policyjnych jej był najłatwiejszy do wymanewrowania.
Wsiadając do wozu i przekręcając kluczyk, przeklinała głośno własną głupotę.
– Hej! Hej! – krzyknął Korsak.
Biegł koło jej samochodu, waląc pięścią w dach. Zatrzymała się tylko na tyle, żeby zdążył wsiąść. Potem nacisnęła pedał do dechy, rzucając Korsaka na oparcie siedzenia.
– Co jest, do cholery, chciałaś mnie tu zostawić?! – wrzasnął.
– Zapnij pas.
– Nie jestem tu do twojego towarzystwa.
– Zapnij pas!
Wyciągnął pas i zapiął klamrę.
Ponad krzyżującymi się rozmowami w radiu słyszała jego ciężki oddech, pełen śluzowatych odgłosów.
– Czujka Jeden, odpowiadam na dziesięć-pięć-cztery – powiedziała do dyspozytora.
– Twoje dziesięć-dziesięć?
– Enneking Parkway.
Właśnie minęłam skrzyżowanie z Turtle Pond. ETA za mniej niż minutę.
– Będziesz pierwsza na miejscu.
– Jaka sytuacja?
– Nie mam więcej informacji. Przypuszczalnie dziesięć-pięć-osiem. Uzbrojony i prawdopodobnie niebezpieczny.
Rizzoli naciskała pedał.
Droga do cmentarza Fairfield pojawiła się tak szybko, że omal jej nie przeoczyła. Zapiszczały opony, samochód zarzucił na zakręcie, ale udało się jej zapanować nad kierownicą.
– Zwolnij! – wysapał Korsak, gdy omal nie wpadli na kamienny krawężnik drogi.
Żelazne wrota cmentarza były otwarte, więc pojechała w głąb. Cmentarz nie był oświetlony. Sterczące wśród przystrzyżonych trawników płyty grobowe wyglądały w świetle reflektorów jak białe zęby. O sto jardów od bramy stał samochód prywatnej straży bezpieczeństwa. Drzwi od strony kierowcy były otwarte, w kabinie paliło się światło.
Rizzoli zahamowała.
Wysiadając z samochodu, wyjęła pistolet. Gest był tak odruchowy, że nawet go sobie nie uświadomiła. Doznała mnóstwa wrażeń: poczuła zapach świeżo skoszonej trawy i wilgotnej ziemi, usłyszała głośne bicie serca we własnej piersi. W dodatku opanował ją lęk.
Wytężając wzrok w ciemnościach, czuła lodowate ukłucia strachu, gdyż zdawała sobie sprawę, że jeśli taksówka była podstępem, to prawdopodobnie wpadła w pułapkę. Zesztywniała, ujrzawszy ciemną plamę u podnóża obelisku. Promień latarki zatrzymał się na skulonym ciele strażnika. Biegnąc ku niemu, poczuła, zapach krwi.
Rozpoznawała go nieomylnie pośród wszystkich innych zapachów, i kiedy uklękła na trawie, zbroczonej jeszcze ciepłą krwią, w jej głowie rozbrzmiały dzwonki ostrzegawcze. Korsak stanął koło niej, oświetlając swoją latarką to samo miejsce. Słyszała jego sapiący oddech i wieprzowate chrząknięcia, które wydawał przy każdym wysiłku.
Strażnik leżał twarzą do ziemi.
Odwróciła go na plecy.
– Jezu! – krzyknął Korsak.
Rzucił się wstecz tak gwałtownie, że snop światła latarki śmignął ku niebu. Światło latarki Rizzoli drżało, gdy patrzyła na niemal odciętą głowę. Na przecięciu na szyi bielały gruzełki chrząstek. Reszta ciała była nietknięta, ale ledwie trzymała się głowy. Zobaczyła w dali zbliżający się kalejdoskop niebieskich świateł.
Podniosła się z ziemi, przesiąknięte krwią spodnie przykleiły jej się do kolan. Odwróciła się w stronę cmentarza, nie chcąc, żeby ją oślepiły reflektory nadjeżdżających wozów. W pewnym momencie, gdy wiązka światła jednego z zakręcających samochodów omiotła otoczenie, jej oko zarejestrowało migawkowy obraz postaci poruszającej się między nagrobkami.
Trwało to ułamek sekundy.
W następnym błysku światła postaci już nie było, rozpłynęła się w morzu marmuru i granitu.
– Korsak – powiedziała.
– Człowiek… o drugiej godzinie w nocy.
– Nic nie widzę.
Wpatrzyła się w to miejsce.
Zobaczyła go znów: schodził po pochyłości, mając zamiar ukryć się wśród drzew. Puściła się biegiem, lawirując między nagrobkami, tupot jej kroków zakłócał ciszę zmarłym. Słyszała za sobą Korsaka, który rzucił się w pogoń w ślad za nią. Płuca grały mu jak akordeon, nie mógł dotrzymać jej kroku. Adrenalina niosła ją jak rakietę, tak że wkrótce została sama.
Była już prawie przy drzewach, blisko miejsca, gdzie ostatni raz widziała postać, lecz nie dostrzegła nikogo. Ruchoma ciemna plama na tle ciemności rozpłynęła się. Zwolniła i zatrzymała się, rozglądając na wszystkie strony, czy gdzieś nie spostrzeże jakiegoś ruchu. Stała nieruchomo, jej serce biło coraz szybciej, napędzane strachem i wywołującą ciarki pewnością, że on jest w pobliżu… że ją obserwuje.
Bała się włączyć latarkę, żeby nie zdradzić swojej pozycji. Gdzieś po prawej trzasnęła gałązka. Przed nią majaczyła ściana drzew… nieprzenikniona, czarna zasłona. Mimo tętnienia krwi w żyłach i grającego w piersiach oddechu usłyszała szelest liści i zbliżający się trzask łamanych gałązek.
Idzie ku mnie. Wycelowawszy pistolet, przykucnęła. Nerwy miała napięte jak postronki. Kroki nagle ucichły. Chwyciła latarkę i skierowała strumień światła w tę stronę. Zobaczyła go. Stał między drzewami, ubrany na czarno. Światło go oślepiało. Odwróciwszy głowę, podniósł rękę, chcąc zasłonić oczy.
– Nie ruszaj się! – krzyknęła.
– Policja!
Mężczyzna znieruchomiał, głowę miał odwróconą w bok, ręką sięgnął ku twarzy.
– Chcę zdjąć gogle – powiedział cicho.
– Nie, dupku!
Stój na miejscu i nie ruszaj się!
– I co dalej, pani detektyw? Pokażemy sobie odznaki? Zrewidujemy się wzajemnie?
Patrzyła w osłupieniu, poznając go po głosie. Gabriel Dean ściągnął bez pośpiechu gogle i stanął zwrócony twarzą do niej. Oświetlony latarką nie mógł jej widzieć, za to ona widziała go bardzo dokładnie. Był spokojny i opanowany. Omiótłszy snopem światła całą sylwetkę, zobaczyła czarny strój, przypięty do pasa pistolet, a w ręce okulary noktowizyjne, które przed chwilą zdjął.
Przypomniała sobie, jak go określił Korsak: „pieprzony James Bond”.
Dean zrobił krok w jej stronę. Skierowała ku niemu broń.