Słowa utonęły w ciszy, jakby były kamieniami wrzuconymi do bezdennego stawu. Nie było żadnej reakcji ze strony Diany. Upłynęło sporo czasu, nim puste, niebieskie oczy spoczęły na Rizzoli.
– Obawiam się, że znów zapomniałam pani nazwiska.
– Jane Rizzoli.
Pani mąż i ja przygotowaliśmy zasadzkę.
– Ach, to pani.
Rizzoli przerwała, ogarnięta poczuciem winy.
– Tak, to ja. Ta, która go opuściła i, ogarnięta szaleństwem z chęci naprawienia spieprzonej roboty, zostawiła go leżącego w ciemności.
– Dziękuję pani – powiedziała Diana.
Rizzoli zmarszczyła czoło.
– Za co?
– Za wszystko, co pani dla niego zrobiła. Pomogła mu pani.
Rizzoli spojrzała w zmętniałe, niebieskie oczy kobiety i zobaczyła, że ma zwężone źrenice.
Diana Korsak była w narkotycznym transie. Spojrzała na Korsaka.
Przypomniała sobie ów wieczór, kiedy zatelefonowała do niego z wiadomością o zamordowaniu Ghentów, a on przyjechał pijany. Przypomniała sobie wieczór, gdy stali razem na parkingu przed Urzędem Lekarza Sądowego, a on nie miał ochoty wrócić do domu. Czy to samo czekało go co wieczór? Kobieta o nieobecnym spojrzeniu i głosie mówiącej lalki? Nigdy o tym nie mówiłeś. A ja nie zadałam sobie trudu, żeby cię spytać.
Podeszła do łóżka i wzięła go za rękę.
Przypomniała sobie, jaką odrazę budził w niej dawniej uścisk jego dłoni. Dziś byłaby szczęśliwa, gdyby go odwzajemnił, lecz ręka, którą trzymała, pozostała bezwładna.
Była jedenasta przed południem, gdy wreszcie dotarła do swojego mieszkania. Przekręciła obie zasuwy, wcisnęła guzik zamka i zapięła łańcuch. Kiedyś poczytałaby to za objaw paranoi, wystarczył jej zwykły gałkowy zamek i pistolet w stoliku nocnym, teraz jednak Warren Hoyt dokonał w jej życiu znaczących zmian. Od tamtego czasu drzwi w jej mieszkaniu zostały zaopatrzone w błyszczące, mosiężne zamki.
Gdy tak na nie patrzyła, uderzyła ją myśl, jak dalece w swojej obsesji odgrodzenia się od świata sama stała się ofiarą przemocy. Wszystko za sprawą Chirurga. Teraz kolejny morderca, Hegemon, dołączył do chóru potworów ryczących u jej drzwi.
Gabriel Dean od razu zrozumiał, że grób, obok którego znaleziono zwłoki Karenny Ghent, został wybrany celowo. Mimo że Anthony Rizzoli, lokator grobu, nie był jej krewnym, wspólne nazwisko było wymownym przesłaniem skierowanym do niej. Hegemon zna moje nazwisko.
Nie odpięła kabury, dopóki nie obeszła całego mieszkania. Nie było duże, więc sprawdzenie kuchni i saloniku, przejście krótkim korytarzem do sypialni, otwarcie szafy i zajrzenie pod łóżko zajęło jej nie więcej niż minutę. Dopiero wtedy zdjęła kaburę i włożyła pistolet do szuflady w nocnym stoliku. Rozebrała się i poszła do łazienki.
Zamknęła się na klucz – kolejny automatyczny, całkowicie zbędny gest, ale teraz potrzebny, żeby zdobyć się na odwagę zaciągnięcia zasłony prysznica. Chwilę później, kiedy włosy miała jeszcze śliskie od odżywki, wydało jej się, że nie jest sama. Odsunąwszy gwałtownym ruchem zasłonę, skonstatowała, że łazienka jest pusta. Stała z bijącym sercem, woda ściekała po niej na podłogę. Zakręciła kran.
Oparłszy się o kafelki kabiny, oddychała głęboko, czekając na uspokojenie serca. Poprzez jego łomot słyszała szum wentylatora, bulgotanie rur w budynku, wiele innych dźwięków, których do tej pory nie zauważała, teraz jednak ich zwyczajność działała na nią kojąco. Zanim jej tętno wróciło do normy, poczuła chłód na mokrej skórze. Wyszła spod prysznica, osuszyła się ręcznikiem, po czym wytarła mopem mokrą podłogę.
Maska twardego gliny, którą zachowywała w pracy, opadła; pozostało drżące ciało. Lustro ukazało jej, jak dalece się zmieniła pod wpływem strachu. Straciła na wadze, jej szczupła sylwetka powoli zaczynała osiągać stadium wyniszczenia. Twarz, kiedyś czerstwa i pełna, teraz była chuda jak u zjawy, a osadzone w pogłębionych oczodołach oczy wydawały się większe i ciemniejsze.
Uciekła sprzed lustra i poszła do sypialni.
Położyła się do łóżka z mokrą głową i leżała z otwartymi oczami, świadoma, że powinna przespać się choć parę godzin, lecz jasne światło dnia, przedostające się przez szczeliny w roletach, i ruch uliczny nie pozwoliły jej zasnąć. Było południe.
Nie spała od trzydziestu godzin, a od dwunastu nic nie jadła, mimo to nie chciało jej się ani jeść, ani spać. Wydarzenia wczesnego ranka brzęczały niczym rój pszczół w jej systemie nerwowym, obrazy wracały uparcie, jakby oglądane na sklejonej w kółko taśmie filmowej.
Przecięte gardło strażnika, głowa odchylona pod nieprawdopodobnym kątem; przysypane liśćmi włosy Karenny Ghent; Korsak oplątany siecią przewodów i rur… Te trzy obrazy pojawiały się cyklicznie, jak gdyby w świetle stroboskopowym, którego nie mogła wyłączyć. Brzęczenie nie ustawało. Może mam początki choroby psychicznej?
Parę tygodni wcześniej doktor Zucker nakłaniał ją, żeby poszła do psychologa, na co zareagowała gniewną odmową. Teraz była ciekawa, czy odkrył w jej słowach lub zachowaniu coś, czego sobie nie uświadamiała. Pierwsze pęknięcia w skorupie normalności, rozszerzające się i pogłębiające od czasu, gdy Chirurg wstrząsnął jej życiem.
Zbudził ją dzwonek telefonu.
Wydawało się jej, że dopiero przed chwilą zamknęła oczy, więc pierwszą reakcją, kiedy sięgała po słuchawkę, była wściekłość, że nie pozwala się jej nawet na chwilę odpoczynku.
Odezwała się impertynencko: – Rizzoli. Co tam znowu?
– Przepraszam… detektyw Rizzoli, mówi Yoshima z biura lekarza sądowego. Doktor Isles spodziewała się pani uczestnictwa w sekcji zwłok Karenny Ghent.
– Przyjadę.
– Hmm, ona już zaczęła i…
– Która godzina?
– Dochodzi czwarta.
Dzwoniliśmy na pani pager, ale nie było odpowiedzi. Usiadła tak gwałtownie, że aż zakręciło się jej w głowie. Spojrzała na zegarek przy łóżku. Szesnasta 52.
Nie usłyszała ani budzika, ani pagera.
– Przepraszam – powiedziała do słuchawki.
– Będę jak najszybciej.
– Proszę poczekać, doktor Isles chce z panią porozmawiać.
Usłyszała brzęk instrumentów na metalowej tacy, a potem głos doktor Isles.
– Detektyw Rizzoli, czy pani przyjedzie?
– Za pół godziny.
– Wobec tego poczekamy na panią.
– Nie chciałabym was wstrzymywać.
– Doktor Tierney też będzie.
Oboje powinniście to zobaczyć. Zastanawiające.
Spośród wszystkich anatomopatologów doktor Isles wybrała Tierneya, który niedawno przeszedł na emeryturę.
– Jest coś szczególnego?
– Rana na brzuchu ofiary – powiedziała doktor Isles.
– To nie jest zwykłe okaleczenie. To jest cięcie chirurgiczne.
Kiedy Rizzoli dotarła do prosektorium, doktor Tierney był już przebrany. Podobnie jak doktor Isles nie używał respiratora. Jedynym zabezpieczeniem jego twarzy była plastikowa osłona, przez którą widać było ponurą minę.
Wszyscy zgromadzeni w prosektorium również mieli posępne miny. Wejście Rizzoli skwitowali nagannym milczeniem.
Obecność agenta Deana przestała ją zaskakiwać; skinęła mu lekko głową, gdy na nią popatrzył, a potem pomyślała, czy miał trochę czasu, żeby się przespać. Pierwszy raz zauważyła w jego oczach zmęczenie.
Nawet Gabriel Dean zaczynał powoli odczuwać ciężar śledztwa.
– Bardzo się spóźniłam? – spytała.
Patrzyła na doktor Isles, nie mając jeszcze odwagi spojrzeć na szczątki.
– Dokonaliśmy zewnętrznych oględzin.
Laboranci kryminalistyki zebrali włókna z ciała i wzięli próbki włosów i paznokci.
– Czy został pobrany wymaz z pochwy?
Isles skinęła głową.
– Znaleźliśmy żywe plemniki.
Nabrawszy powietrza w płuca, Rizzoli zdecydowała się spojrzeć na zwłoki Karenny Ghent. Przenikliwy smród przebijał się przez mentolowy zapach olejku, którym pierwszy raz w życiu posmarowała sobie nozdrza, nie ufając dłużej wytrzymałości własnego żołądka.
W ciągu paru ostatnich tygodni zawiodła się na sobie, w rezultacie przestała wierzyć w siły, które pozwoliły jej przetrwać poprzednie śledztwa.
Wchodząc do prosektorium, obawiała się nie tyle odrażającej procedury sekcji, ile własnej reakcji. Nie była w stanie przewidzieć, jak się zachowa, bała się, że nie zdoła nad sobą zapanować. Ponieważ nie chciała wracać do pracy o pustym żołądku, przed wyjściem z domu zjadła trochę krakersów.